Pora na zgodę narodową, przynajmniej wokół jednej sprawy, bywa czasem co najmniej zaskakująca. Bo oto Donald Tusk i Andrzej Duda przemówili jednym głosem, w co trudno uwierzyć. A jednak… Odejście od programowej polaryzacji poglądów nastało akurat przed meczem Polska – Holandia w Hamburgu. Tusk prorokował, że wygramy 1-0, Duda identycznie. Nie wiem, który z nich pierwszy odkrył karty. Przypuszczam natomiast, że ten drugi znalazł się w sytuacji bez wyjścia. On już nie mógł powiedzieć, że przegramy. To by nie wypadało. A na dodatek, jakże fatalnie byłoby to odebrane przez opinię publiczną… Elektorat… No i w ogóle…
Co ważniejsze, naród też przemówił zgodnym głosem. Oddech ulgi był powszechny, równo z końcowym gwizdkiem zdecydowanie przeważał osąd, że „wreszcie się to dało oglądać”. Całkowicie zgadzam się z tą spontaniczną oceną. Ludzie gremialnie opowiedzieli się za stanem z 2016 (Adam Nawałka), potępiając w czambuł żałosne projekty Czesława Michniewicza i Fernando Santosa (o ile Portugalczyk miał cokolwiek do zaoferowania). Wyszła przy okazji totalna awersja publiki do autobusów stawianych przed bohatersko bronioną twierdzą (Michniewicz). Ujawniło się też, że głęboko w tyłku mamy awanse kuchennymi drzwiami i nie chodzi przy tym wyłącznie o tyłki estetów. Można wygrać, można przegrać, bywa różnie. Ale zgody na maltretowanie futbolu nie powinno być nigdy. A przecież dokładnie to mieli do „zaoferowania” Michniewicz i Santos, aby już nie czepiać się innego delikwenta, Paulo Sousy.
To niewątpliwy pozytyw hamburskiego widowiska, które miało różne fazy i zasłużony epilog, choć wcale nie musiał być dla nas niekorzystny. Ale też trzeba powiedzieć jasno, że nie spotkała Polaków żadna krzywda, bo summa summarum byli od Holendrów słabsi. Ogromnie mi przypadła do gustu pomeczowa wypowiedź Wojciecha Szczęsnego. Jest światowej klasy tytanem między słupkami, ponad wszelką wątpliwość potwierdził to w Hamburgu. Minuty po przegranym boju łatwo o wystawianie drużynie taniego alibi. Emocje jeszcze grają, świadomość dziurawej kieszeni z punktami już doskwiera. Pomimo to zdobył się Szczęsny, co imponuje, na dojrzałość oceny. Można być dobrym, ale słabszym. Jedno z drugim wcale nie musi się wykluczać.
Po meczu przegranym mimo wszystko tkwimy w dobrych nastrojach… Co więcej, mamy ku temu powody… Cóż to oznacza? Ano prostą rzecz: jak daleko i zarazem niebezpiecznie zabrnęliśmy przez lata z ofertą futbolu programowo odartego z elementarnych wartości. Michał Probierz nie jest księciem z mojej bajki, wiadomo to od dawna. Ale już teraz wiadomo, że deklasuje on poprzednich nieudaczników podejściem do meritum sprawy. Nie odkrywa przy tym Ameryki. Młodemu, jeśli na to zasługuje, trzeba dać szansę i nie bać się takiego manewru. Autobus zaparkowany we własnej „16” najlepiej oddać do zajezdni Michniewicza, on najlepiej będzie wiedzieć co z tym zrobić. Nie padać na kolana jeszcze przed pierwszym gwizdkiem. I wierzyć, że da się powalczyć bez kopania rowów obronnych. Z tym, że z beznadziei będziemy wychodzić latami. I oby to trwało znacznie krócej niż ta beznadzieja trwała.
Jako przedstawiciel pokolenia, które doskonale pamięta to, co zdarzyło się przed półwieczem chyba nigdy nie pozbędę się atencji do „Pomarańczowych”. Grali za Rinusa Michelsa wielką piłkę, przed siłą Ajaksu człowiek też padał na klęczki. Johan Cruyff umarł, Piet Keizer, Robbie Rensenbrink czy Wim Suurbier tak samo, ale pod względem mentalności nic się u Holendrów nie zmieniło. I nie zmieni. Zawsze byli, są i będą przekonani o własnej doskonałości, wręcz prymacie nad wszystkim i wszystkimi. Ta pycha, niekiedy wręcz buta, to stały rekwizyt ich futbolu. Bywało, zwłaszcza w finale mundialu ’74, że prowadziło to na manowce, bo tytuł mistrzowski a wicemistrzostwo świata to „drobna” różnica. Czy takie podejście do tematu kiedykolwiek ulegnie zmianie? Wykluczone. A Ronald Koeman jest charakterologicznie podobny do poprzedników, choćby Dicka Advocaata czy Louisa van Gaala. U każdego z nich lekceważenie innych można sprowadzić do wspólnego mianownika.
Koeman miał powody twierdzić, że Holandia powinna w wyższych rozmiarach pokonać Polskę w Hamburgu. Miała wyraźnie więcej okazji, również tych doskonałych. Równocześnie, nie takie mecze bywały remisowane, a nawet przegrywane… Nikt mi nie powie, że nie odczuwał Koeman irytacji, gdy to Polacy dyktowali warunki. I że nie drżał o wynik do końcowego gwizdka, bo przy szarży Jakuba Piotrowskiego i sekundę później strzale Karola Świderskiego naprawdę można było narobić w portki.
Tak prawdę powiedziawszy, Koeman powinien dać na mszę za wpuszczenie na murawę Wouta Weghorsta, temu wystarczył bodaj pierwszy kontakt z piłką, aby trafić do siatki po akcji decydującej o wszystkim. Od razu jednak ciśnie się pod klawiaturę pytanie: dlaczego tak cholernie długo czekał Koeman z odstawieniem Memphisa Depaya na boczny tor? Zresztą wraz z Codym Gakpo, który w opozycji do Memphisa grał wybornie. Ale Depay? On toczył jakby swój prywatny mecz, którego stałym fragmentem było marnowanie dogodnych sytuacji i permanentna utrata piłki. Choć zazwyczaj panuje nad nią Depay wybornie. Z tym, że nie w ostatnią niedzielę…
Nie ma się co czarować, że w piekielnie ciężkiej grupie przez startem teraz będzie Polakom jeszcze trudniej. Przy zerowym koncie punktowym dla każdego zaczyna się chodzenie po linie. Każde zachwianie grozi kalectwem, upadek spowoduje, że ledwie po dwóch seriach gier tematu do rozmowy nie będzie żadnego. Z Holandią było przyzwoicie, a nawet dobrze, choć tylko fragmentami. Z Austrią i Francją chodzić będzie również o to, aby pograć w piłkę. O czym „dzięki” poprzednikom Probierza niewątpliwie zdążyliśmy zapomnieć.
JERZY CIERPIATKA
Hits: 116