Jako piłkarz został mistrzem Polski juniorów, seniorów. Uznany za jeden z największych młodych talentów Mistrzostw Świata w Argentynie. Jako trener również zdobył mistrzostwo Polski z Wisłą Kraków i ponownie pojechał na mistrzostwa świata, tym razem jako trener. Jedna z najciekawszych biografii w polskiej piłce nożnej. Adam Nawałka jedynego obszernego wywiadu po 2018 r. udzielił „Dobremu Tygodnikowi Sądeckiemu” do specjalnego wydania POLACY NA MUNDIALACH. Można go przeczytać na portalu dts24.pl, jest dostępny także na stronie MZPN. Autorem wywiadu jest redaktor naczelny DTS Wojciech Molendowicz.
Z Adamem Nawałką, selekcjonerem piłkarskiej reprezentacji Polski w latach 2013-2018, rozmawia Wojciech Molendowicz.
- Ponoć pierwszy raz na mecz polskiej reprezentacji poszedł Pan w nagrodę za zdobycie z Wisłą Kraków mistrzostwa Polski juniorów we wrześniu 1975 r.? I to był akurat pamiętny, wygrany 4-1, mecz Polska – Holandia w Chorzowie.
- To niezupełnie tak było. Na meczu kadry pierwszy raz byłem kilka lat wcześniej w 1970 r. w Krakowie, kiedy grała z Turcją, a mój piłkarski idol Włodzimierz Lubański strzelił wówczas trzy gole. Zobaczmy jak marzenia się spełniają, kilka lat później zagrałem z Włodkiem w jednej drużynie z orzełkiem na piersi. W Chorzowie zaś finał mistrzostw Polski juniorów Wisły z ŁKS-em był rozgrywany na Stadionie Śląskim przed meczem reprezentacji z Holandią. Zremisowaliśmy 0-0 i żeby wyłonić zwycięzcę był potrzebny drugi mecz. W Łodzi wygraliśmy 4-1, ja grałem na środku ataku – na dziewiątce – i strzeliłem w tym meczu bramkę. A w Chorzowie po naszym finale zostaliśmy na meczu polskiej reprezentacji.
- Zrobiło to wrażenie na 17-letnim piłkarzu?
- Oczywiście. Zawsze wspominam tamten dzień z uśmiechem. Schodząc z boiska szliśmy korytarzem obok szatni obydwu reprezentacji, a trzeba pamiętać jakie piłkarskie sławy siedziały wówczas w środku. Do holenderskiej szatni drzwi były uchylone, a tam Johan Cruijff wyciągnął ubłocone buty i energicznie wytrzepywał, to co zaschło między korkami. Dla nas młodych chłopaków to był szok, bo wiadomo jak traktowaliśmy wówczas sprzęt. Ciekawa lekcja, a przy okazji dowiedzieliśmy się, że nikt nie jest święty i nawet największym gwiazdom zdarza się nie dopilnować czystości swoich butów. Najważniejsze jednak było i tak to, co ci zawodnicy pokazują na boisku, a Cruijff był fantastycznym piłkarzem.
- Niecałe dwa lata później zostanie Pan stałym bywalcem polskiej szatni i kolegą gwiazd tamtej reprezentacji.
- Podobnie zresztą jak kilku innych chłopaków z tego mistrzowskiego składu juniorów Wisły: Leszek Lipka, Jasiu Jałocha, Michał Wróbel, a później Andrzej Iwan. W 1976 r. ponownie zdobyliśmy mistrzostwo Polski. Grałem również w tamtym finale, choć byłem już zawodnikiem pierwszej drużyny Wisły i polskiej reprezentacji młodzieżowej. Dużo było tego grania, a taka intensywna eksploatacja młodych organizmów niestety u mnie odezwała się potem w postaci kontuzji. Co innego chciałem jednak podkreślić – taka sytuacja jaka miała wówczas miejsce w Wiśle Kraków, już nigdy i nigdzie się nie powtórzyła. Cała grupa młodych zawodników trafiła do reprezentacji kraju, a z klubem zdobyła seniorskie mistrzostwo. W Wiśle było świetne szkolenie. Mieliśmy doskonałe warunki i trenerów…
- Na przykład legendarnego łowcę talentów Adama Grabkę, dzisiaj powiedzielibyśmy skauta.
- Wyśmienity fachowiec! Po dwóch gierkach kontrolnych, na które do Krakowa zawiózł mnie ojciec, Adam Grabka powiedział: „Ty jutro idziesz ćwiczyć z trampkarzami do trenera Franczaka”. Grabka natychmiast potrafił ocenić skalę piłkarskiego talentu kandydata na zawodnika. Miał do tego oko.
- Po latach Pan również będzie miał oko do wyławiania piłkarskich talentów. Niektórzy z nich robili potem ciekawe kariery, choćby bracia Brożkowie…
- Mówimy tu o czasach, kiedy pełniłem w Wiśle funkcję dyrektora sportowego. To wtedy rodziła się w klubie koncepcja utworzenia akademii piłkarskiej. Jeździłem po całej Polsce, oglądałem wielu młodych zawodników, śledziłem turnieje i mecze reprezentacji młodzieżowych. Ta wiedza przydała mi się później, jako selekcjonerowi reprezentacji, bo już dobrze znałem wielu zawodników. To wtedy pierwszy raz widziałem w akcji takich piłkarzy jak Łukasz Piszczek, czy Łukasz Fabiański, którzy byli jeszcze nastolatkami, a potem spotkaliśmy się w pierwszej reprezentacji.
- Lubił Pan pracę łowcy talentów, takiego współczesnego Adama Grabki?
- Lubię wszystko, co związane z piłką nożną, więc do każdego zadania podchodziłem z pełnym zaangażowaniem. Oddawałem piłce całe serducho, bez względu na to, jakie funkcje akurat pełniłem. W jakimś sensie rekompensowało mi to przedwcześnie zakończoną z powodu kontuzji karierę.
- Wróćmy do 1975 r. Od tego mistrzostwa Polski juniorów Pańska kariera niesamowicie przyspieszyła. Z każdym rokiem przeskakiwał Pan o kilka pięter w futbolowej hierarchii. W 1978 r. zostaje Pan z Wisłą mistrzem Polski seniorów, gra w europejskich pucharach i jedzie na mistrzostwa świata do Argentyny. Nie musi pan do reprezentacyjnej szatni zaglądać przez uchylone drzwi, jak wtedy na Stadionie Śląskim. Jacek Gmoch otwiera je przed Panem na oścież. To nie wszystko: zostaje Pan wybrany do najlepszej jedenastki mistrzostw świata!
- Do jedenastki typowanej przez niektóre czasopisma – uściślijmy (śmiech)… Faktycznie, znalazłem się w najlepszej jedenastce tamtych mistrzostw, ale w kategorii „odkrycia”.
- No to wyobraźmy sobie, że w Katarze, któryś z polskich 20-latków znajdzie się wśród jedenastu największych odkryć turnieju. Do czerwoności rozdzwoni się jego telefon z ofertami od możnych klubów tego świata.
- W 1978 r., Zbyszkiem Bońkiem i mną też interesowały się zagraniczne kluby, głównie włoskie. Ale to przecież była inna bajka, wiadomo, że 20-letni zawodnik nie mógł wyjechać za granicę, więc nie ma co spekulować.
- Pamięta Pan swój debiut w polskiej reprezentacji? 13 kwietnia 1977 r. towarzyski mecz z Węgrami. Wchodzi Pan po przerwie za Jerzego Wyrobka i dwie minuty później strzela swoją pierwszą reprezentacyjną bramkę.
- Debiutowałem tak naprawdę cztery dni wcześniej w Płocku w meczu reprezentacji przeciw Rumunii i wtedy też strzeliłem gola. Ale to był mecz nieoficjalny, więc w statystykach jako pierwszy zapisał się faktycznie mecz z Węgrami.
- Co to za uczucie, mieć dwadzieścia lat, wejść przebojem do pierwszego składu reprezentacji Polski, wygrać eliminacje do Mundialu – przy okazji mistrzostwo Polski – i niedługo później zostać obwołanym odkryciem mistrzostw?
- To taki stan, że zaczynasz się unosić trochę ponad ziemią (śmiech), a jednocześnie musisz stać bardzo mocno na tej ziemi obiema nogami. Bo kiedy przychodzą takie wyniki, to są one fantastyczną motywacją do pracy. Na treningu nie znasz uczucia zmęczenia, trener musi cię wyganiać do szatni, a na meczu nie ma straconych piłek. Apetyt rośnie, a ty ciągle chcesz wygrać więcej i więcej. Nie było na boisku rzeczy niemożliwych do wykonania. Bardzo mocno uwierzyłem w siebie i jeśli wiara góry przenosi, to ja właśnie te góry przenosiłem. A przy tym wszystkim piłka nożna dostarczała mi wiele radości i nie traktowałem jej jak ciężkiej pracy.
- Takie podejście do sportu trzeba wypracować w swojej głowie?
- Trening mentalny jest bardzo ważny i ja od początku przywiązywałem do niego wagę. Dzięki odpowiedniemu nastawieniu, nawet kiedy przychodzi słabszy moment, to potrafisz go z pożytkiem dla siebie wykorzystać. Właściwe podejście do treningu, regeneracja, chłonięcie taktyki, to są sprawy, które budują zawodnika i ja starałem się o tym pamiętać. Dla mnie każde zgrupowanie w tamtym czasie – klubowe czy reprezentacyjne – to była wspaniała przygoda, wnosząca mnóstwo dobrych emocji.
- Dwa razy był Pan na mistrzostwach świata. W 1978 r. jako zawodnik, a czterdzieści lat później jako trener-selekcjoner. Identyczne emocje towarzyszyły Panu kiedy wsiadał Pan do samolotu wiozącego tamte dwie reprezentacje Polski na wielkie turnieje?
- To były dwie zupełnie różne sytuacje. Jako zawodnika interesowało mnie tylko to, co działo się na boisku. Skoncentrowany byłem wyłącznie na moich zadaniach, których solidne wykonanie miało jak najwięcej dać drużynie. Byłem skoncentrowany na treningu, meczu, regeneracji, na dyscyplinie taktycznej i kreatywności. Jeśli jesteś pozytywnie nastawiony, jesteś optymistą, to realizacja najtrudniejszych nawet celów przychodzi ci zdecydowanie łatwiej. Dodajmy, że tej koncentracji na celu towarzyszył również ogromny entuzjazm i radość przygody. I tak podchodziłem do mistrzostw w 1978 r.
- W 2018 r. z innym bagażem jechał Pan na mistrzostwa.
- Zdecydowanie cięższym, bo selekcjoner odpowiada za wszystko. Jesteś w kieracie zajęć tak intensywnym, że jeśli nie zrobisz odpowiedniego resetu, to będzie ci potem, podczas meczu brakowało trzeźwości i ostrości spojrzenia, kiedy trzeba będzie podejmować kluczowe decyzje. Z jednej strony selekcjoner musi się znać na wszystkim, z drugiej jednak zawsze byłem zwolennikiem, by zespół ludzi, jaki budujesz wokół siebie, składał się z najlepszych fachowców w swojej dziedzinie. Jeśli dasz im możliwość działania i wykazania się, to efekt wróci do ciebie. A wracając do pytania… Moje dwa wyjazdy na mistrzostwa świata, to były dwie różne, nieporównywalne historie, choć przeżyte przez tego samego człowieka.
- A gdyby można coś powtórzyć – hipotetycznie – to w jakiej roli chętniej pojechałby Pan po raz trzeci na mistrzostwa – jako zawodnik czy jako trener?
- W obydwu rolach pojechałbym jeszcze raz z największą przyjemnością, bo to kapitalne doświadczenie, ogromna satysfakcja i…
- …i odpowiedzialność, bo blisko czterdzieści milionów recenzentów za chwilę będzie chciało wyrazić opinię o pracy selekcjonera?
- Rzeczywiście tak jest, ale trzeba być do tego przygotowanym. Żebyśmy się dobrze zrozumieli: od pierwszego meczu w trampkarzach, przez wszystkie kolejne szczeble kariery zawodniczej i trenerskiej przygotowujesz się do poważnych wyzwań zawodowych i życia piłką. Od dziecka grasz i funkcjonujesz pod presją wyniku, podlegasz ocenie innych i musisz sobie z tą presją radzić. Jako selekcjoner dysponowałem nie tylko trenerską wiedzą teoretyczną, ale również bogatym bagażem doświadczeń boiskowych. To bardzo pomaga w pracy i rozumieniu sytuacji. Presja oczywiście towarzyszy rywalizacji, ale jeśli czujesz się przygotowany do swojej roli, to presja tylko motywuje i dodaje siły, a nie stresuje. Fakt, iż obserwują cię miliony ludzi, którzy mają swoje zdanie na temat piłki nożnej, zawsze mnie mobilizował, a nie deprymował. Przecież miałem swój pomysł i plan, więc dlaczego miałbym działać chaotycznie pod wpływem setek opinii? Selekcjoner jest najbliższej drużyny, on posiada najwięcej danych i podejmuje odważne, najlepsze – w jego przekonaniu – decyzje, które nie mają prawa go przytłaczać.
- Uczył się Pan takiego podejścia od innych?
- Zbierałem doświadczenia przez całe lata. Byłem wcześniej w kadrze asystentem u Leo Beenhakkera, pracowałem jako zawodnik z Jackiem Gmochem, a w Wiśle z Lucjanem Franczakiem i Orestem Lenczykiem, że wymienię tylko tych dwóch. Z Kazimierzem Górskim miałem przyjemność cieszyć się piłką nożną po zakończeniu kariery, w jego Orłach. To był mistrz budowania atmosfery i relacji międzyludzkich.
- Praca z Beenhakkerem to był kluczowy czas przed samodzielnym objęciem reprezentacji?
- Dla mnie to był świetny okres, podobał mi się model pracy, jaki preferował Leo, żeby każdego dnia iść do przodu. To była nieustająca burza mózgów, w którą zaangażowany był cały sztab. Leo od rana narzucał duże tempo pracy wypijając przy tym po 15 kaw cappuccino. Zdobyte wówczas doświadczenia pozwoliły mi poczuć się pewnie w roli selekcjonera.
- Beenhakker był pracoholikiem?
- Potrafił i lubił ciężko pracować, ale umiał też włączyć reset kiedy przychodził na to czas.
- O sobie też by Pan to powiedział?
- Odpowiem tak: potrafię się poświęcić piłce w stu procentach i sprawia mi to autentyczną frajdę. Nie byłem w tym na zasadzie „muszę wykonać zadanie, bo to moja praca”, tylko pracowałem niesiony pasją do tego, co robię.
- A dlaczego po meczach nie odsyłał Pan sztabu do łóżek, tylko do późna w noc analizowaliście zakończony właśnie mecz?
- Po meczu – zarówno w zawodnikach, jak i w szkoleniowcach – długo jeszcze pracuje adrenalina, więc i tak nie da się zasnąć. Taki mieliśmy model pracy – pierwsza analiza następowała kilka godzin po meczu. Konferencja prasowa, kolacja, a potem na gorąco analiza, żeby nic nam nie uciekło. Druga, chłodna analiza i faza wniosków, odbywała się nazajutrz. Taki przyjęliśmy model pracy.
- Czy są takie momenty w pracy trenera reprezentacji, kiedy jest „po godzinach”. Udaje się na jakiś czas przestać rozgrywać w głowie mecze – ten, który czeka drużynę, albo ten, który się właśnie zakończył. To jest obciążające?
- Myślę, że jest wiele takich profesji, które tak mocno absorbują i obciążają. Dlatego tak ważna jest umiejętność relaksu i zarządzanie emocjami. W skali dnia jest to czasami przysłowiowe wyskoczenie kawę, okazja do luźnej rozmowy i żartów. Chodzi o te momenty, kiedy możemy złapać dystans do pracy, by potem znowu móc się skupić na ważnych sprawach. Z kolei po dłuższym okresie z reprezentacją – zgrupowania, mecze – czyli po bardzo intensywnej pracy, lubiłem uciec z żoną Kasią w góry na trzy-cztery dni. Robiłem to już jako piłkarz, a potem również podczas pracy trenerskiej. W moim przypadku jako reset świetnie sprawdzały się narty. Czasami to było kilka zjazdów z Kasprowego. Wystarczyło tam stanąć na górze, odetchnąć pełną piersią i już wracała dobra energia.
- Bycie pod nieustającą presją prowadzi do wypalenia zawodowego?
- Już wspomniałem, że dla mnie praca trenera nie wiąże się z aż tak wielkim stresem i wypaleniem. Po to się gra, żeby dostarczać ludziom emocji i radości. Lepiej oczywiście gdy więcej jest tych dobrych emocji, ale złe się też zdarzają. Zawsze lubiłem rozmawiać i wysłuchać zdania ekspertów oraz kibiców, ale na koniec dnia i tak to do ciebie należy podjęcie najlepszej decyzji.
- Kontuzje zmusiły Pana, by przedwcześnie zakończyć karierę piłkarską i na to nie miał Pan wpływu. Ale jako selekcjoner mógł Pan podjąć decyzję, by zostać dłużej z reprezentacją i grać dalej. Nie za wcześnie zamknął Pan drzwi do reprezentacyjnej szatni?
- To prawda, w 2018 r. nowy kontrakt leżał na stole. Ale podjąłem taką decyzję, jaką w tamtym momencie uważałem na słuszną. Może po mistrzostwach świata należało wyjechać na kilka dni urlopu i po takim resecie wrócić z chłodną głową, usiąść z prezesem Bońkiem do rozmowy i na bazie wniosków podjąć optymalną decyzję. Ja podjąłem decyzję jaką podjąłem i na tamten moment uważałem, że ona była najlepsza.
- W styczniu tego roku wyglądało na to, że znowu zostanie Pan selekcjonerem. Sytuacja sprawiała wrażenie uzgodnionej…
- Reprezentacja Polski to obowiązek, duma i zaszczyt – tak ją traktowałem jako zawodnik i jako trener. W styczniu była moja pełna gotowość na przyjęcie propozycji prezesa Kuleszy, by przejąć reprezentację po Paulo Sousie. Taka decyzja nie wymagała ode mnie ani chwili zastanowienia, tym bardziej, że akceptowali ją również zawodnicy. Ułożyło się zupełnie inaczej, trzeba uszanować decyzję prezesa i wspierać trenera Michniewicza. Jeśli chodzi o moje uczucia i odczucia do polskiej reprezentacji, to nic się pod tym względem nie zmieniło.
- Wiadomo, że to raczej kibice niż trenerzy lubią snuć scenariusze alternatywne, ale spójrzmy na trzy wydarzenia w Pańskiej karierze. W sezonie 1978/79 z Wisłą Kraków dzieliło Pana kilka kroków, by myśleć o zdobyciu Pucharu Europy. Reprezentacja Polski w Argentynie dysponowała składem mogącym wywalczyć mistrzostwo świata, a od medalu mistrzostw Europy w 2016 r. dzielił Pańską drużynę jeden rzut karny. Wracają do Pana czasami tamte wydarzenia?
- Tylko w rozmowach przy kawie, ale zawsze z uśmiechem i z żartami. To nie są powody do sennych koszmarów, ani negatywnych emocji. Zaraz po rzutach karnych w meczu z Portugalią, późniejszym mistrzem Europy, czuliśmy niedosyt, ale tak było zaraz po meczu. Po Mundialu w Rosji, kiedy apetyty po Euro były bardzo rozbudzone, czuliśmy mocne rozczarowanie. Nie wchodząc w szczegóły, jako head coach ponoszę za tamten wynik pełną odpowiedzialność, zdobyłem dzięki temu sporo nowej wiedzy, płacąc oczywiście za nią wysoką cenę. A wracając do pytania, to kiedy myślę o tamtych meczach i turniejach to towarzyszą mi wyłącznie pozytywne emocje i wielka satysfakcja. Miałem przyjemność współpracować ze świetnymi fachowcami – sztabem szkoleniowym, zespołem ludzi z PZPN z prezesem Bońkiem na czele i fantastycznymi piłkarzami. Dostarczyliśmy ludziom wiele radości i fantastycznych przeżyć. Polska piłka wróciła na salony, bilety na mecze rozchodziły się w kilka godzin, a drużyna awansowała w rankingach do światowej czołówki. Nieustannie jestem całym serduchem z reprezentacją Polski i wszyscy trzymajmy za nią kciuki na mistrzostwach świata w Katarze.
Rozmawiał Wojciech Molendowicz
Fot. Łukasz Grochala/Łączy nas piłka
Specjalne wydawnictwo “Polacy na mundialach” do pobrania – TUTAJ
Hits: 17