Nie ma znaczenia, kto najbardziej płacze. Old Trafford? Wembley? Zapewne jednak cały świat, który ma świadomość jak wielki skarb właśnie stracił. Na miarę Pelego, Diego Maradony, Johanna Cruyffa, Alfreda di Stefano i zaledwie kilku innych… Odszedł Sir Robert Charlton, który nawet dla sztywno trzymającego się etykiety Albionu częstokroć był „Bobbym”. Kimś z nas. Dobrem należącym do wszystkich, mimo że z tak odległej epoki i czasem sprawiającym pewne kłopoty.
Były różnej natury. Opowiedział mi niedawno obecny prezes MZPN, Ryszard Kołtun, gdy mu z początkiem lat 70. ubiegłego wieku nie przyznano punktu w konkursie kibiców, bo użył wersji „Robert Charlton”, a nie „Bobby Charlton”. Jak pierwotnie a całkiem bezpodstawnie upierało się jury. Na szczęście połowicznie poszło po rozum do głowy i ostateczne wyniki jednak nie zostały wypaczone. Innym razem, niestety na łamach najbardziej zasłużonego tytułu na rynku polskiej prasy sportowej Roberta pomylono z jego bratem, Jackiem. I była to przykra wpadka, świadcząca niestety o braku kompetencji.
Choć nie tak przykra jak źle układające się relacje między słynnymi braćmi. Grubo post factum wyszło na jaw, że poróżnili się o kobiety. Mrs Cissie Charlton z pewnością była kochana przez obu synów. Kłopot dotyczył synowej od strony Bobby’ego, Normy. Młodszy z Charltonów został przez matkę postawiony przez dylematem: ja albo ona… Bobby opowiedział się w tym konflikcie po stronie żony, co spowodowało lodowate ochłodzenie nastrojów na braterskim gruncie. Cisza na łączach trwała długo.
A przecież dotyczyła bohaterów mundialu wciąż najpiękniejszego dla Anglii. Tego z lipca 1966, gdy jako podopieczni Alfa Ramseya sięgali z kolegami po „Złotą Nike”. Poszczególne ogniwa tej zjednoczonej wspólnym celem drużyny z dramatycznego finału z RFN, niestety też w zwartym szeregu, zdążyły odejść stąd do wieczności. Gordon Banks, George Cohen, Jack Charlton, Ray Wilson, Nobby Stiles, Bobby Moore, Alan Ball, Roger Hunt, Martin Peters, teraz Bobby Charlton… Ostał się już tylko Geoff Hurst, który w decydującej fazie turnieju cokolwiek niespodziewanie zastąpił Jimmy’ego Greavesa. I był to strzał w „10”, akurat Hurst ustrzelił w walce o wszystko hat trick na wagę upragnionego tytułu.
Gdyby jednak wskazać najważniejszą personę ekipy – postacią absolutnie pierwszoplanową był Bobby Charlton. Jako mózg drużyny, strateg niezrównany i jednocześnie bezlitosny egzekutor. Piękny był gol strzelony z dystansu Meksykowi, bramka zdobyta kosztem Portugalii na 2-0 też była rajem dla estetów. O zdobyciu „Złotej Piłki” właśnie za rok 1966 w plebiscycie „France Football” (minimalnie, jednym głosem przed fenomenalnym Portugalczykiem Eusebio, przewaga nad Franzem Beckenbauerem była już wyraźna) przesądził uniwersalizm Charltona. Już naprawdę mało kto pamięta, gdy hasał na lewym skrzydle ataku, co zresztą znajdowało ślad w bardzo wtedy popularnej międzynarodowej ankiecie na łamach tygodnika „Sportowiec”. Niewątpliwie wtedy mogłem pierwszy raz zwrócić uwagę na kogoś, kto dopiero aspirował na herosa światowych aren.
Formalnie brał udział w czterech mundialach, czynnie w trzech z nich. Ten ostatni, w Meksyku ’70, nie zakończył się happy endem, choć Anglia była bodaj jeszcze mocniejsza niż cztery lata wcześniej na własnym terenie. Licznik występów Bobby’ego w reprezentacji stanął na liczbie „106”, akurat na rewanżu z RFN. Anglicy prowadzili 2-0, wydawali się pewni swego, z takiego założenia wyszedł selekcjoner Ramsey. Dał Charltonowi odpocząć, przedwcześnie… Sytuacja nagle uległa diametralnej zmianie, doszło do dogrywki, a w niej Anglicy polegli. Bobby uznał, że w wieku 33 lat trzeba ograniczyć się do aktywności klubowej. I przekazał tę decyzję Ramseyowi, choć z pewnością stać go było jeszcze na pogodzenie obu obowiązków.
Jak przez długie sezony w drużynie narodowej, jeszcze dłużej był filarem Manchester United. Należał do „dzieci Matta Busby’ego”, z którym zimą 1958 – dzięki ratunkowi bramkarza Harry’ego Gregga – przeżył tragiczną katastrofę na lotnisku Riem pod Monachium. Równo dekadę później Charlton u boku Busby’ego dostarczył światu najbardziej materialnego i symbolicznego zarazem dowodu, że Manchester United nigdy nie zginie, a wielki też być potrafi. W finale klubowego Pucharu Europy Charlton rozpoczął i w dogrywce zamknął niezapomniany mecz z Benfiką. W triumfie, poprzedzonym dramatycznym dwumeczem z naszym Górnikiem Zabrze (Na Old Trafford w błotnej kąpieli, na Śląskim w Chorzowie w śnieżnych zaspach), bezpośrednio brał udział George Best, Denisa Lawa zmogła kontuzja. To był iście magiczny trójkąt. Jego istnienie dowodziło, że Anglik potrafi dogadać się z Irlandczykiem oraz Szkotem. I to jak, na absolutnie niebotycznym poziomie…
Trzymali się razem aż do późnej jesieni 2005. W pewne czwartkowe popołudnie z samochodu zaparkowanego przed londyńskim Cromwell Hospital wysiedli Sir Robert Charlton i Denis Law. Tytanom z Old Trafford przypadło rozegranie z kolegą klubowym definitywnie ostatniej akcji. Tej w absolutnej ciszy i powadze, bo stan zdewastowanego zdrowia George’a Besta nie pozostawiał żadnej szansy na ratunek. „Van Gogh futbolu” odszedł w otoczeniu najbliższych kumpli z niezapomnianej drużyny.
Teraz do Besta dołączył Sir Robert Charlton.
Dżentelmen futbolu, którego wartości nie przeminą nigdy. Ani pamięć o Bobbym…
JERZY CIERPIATKA
Hits: 35