Na parę tygodni przed inauguracją MŚ w Katarze polskie środowisko futbolowe karmi się jubileuszami. Hucznie obchodzono 50-lecie zdobycia przez drużynę Kazimierza Górskiego złotego medalu na igrzyskach olimpijskich w Niemczech. Mało kto pamięta, że turnieje piłkarskie na olimpiadach w czasach żelaznej kurtyny z jej zachodniej strony obsadzali rzeczywiści amatorzy, więc wiktorię monachijską dobrze byłoby dziś nieco przeszacować in minus. Czynię to też na własny użytek, jako że tamtego wieczoru 10 września 1972 r. na redakcyjnej maszynie wystukiwałem na gorąco peany na cześć Deyny i Szołtysika, piętnowałem Jarosika, bo stanął okoniem i nie posłuchał polecenia pana Kazimierza, by wyjść na plac w końcówce poprzedniego spotkania.
Podobne refleksje towarzyszą nam, kiedy trącamy się kieliszkami ku chwale drużyny Janusza Wójcika. Przywiozła z barcelońskich igrzysk medal srebrny i ten fakt sprzed 30 lat prezes PZPN Cezary Kulesza włączył do jubileuszowej nowenny. Jubileuszowa triada obejmuje również 10-lecie organizacji przez Polskę i Ukrainę finałów mistrzostw Europy, przy czym całkiem słusznie wybija się znaczenie dobrej organizacji polskiej części imprezy, taktownie przemilczając jej aspekt sportowy…
Rocznicowy rozmach, jak z tego widać nieco przesadzony, od biedy da się jeszcze bardziej uwznioślić, „cofając się do tyłu”, przebijając czasowo monachijski triumf. Oto minęło równe 7 dekad od naszego zwycięstwa nad Francją na igrzyskach w Helsinkach. Stało się to w miejscowości Lahti, a wynik 2:1 poszedł w świat, zaś w Polsce był wielce sławiony, bo to punkty zdobyte z reprezentacją kraju ze zgniłego Zachodu. Nic to, że Francuzi byli czystymi amatorami, o czym ledwie u nas przebąkiwano. Krakowscy kibice nie do końca zorientowani o różnicach pomiędzy amatorami a kryptoamatorami, mieli powody do satysfakcji, bo aż cztery nasze kluby miały swoich zawodników w kadrze Michała Matyasa: Garbarnia (Zdzisław Bieniek), Wawel (Kazimierz Kaszuba), Cracovia (Władysław Gędłek, Tadeusz Glimas), Wisła (Józef Mamoń, Zbigniew Jaśkowski). Tymczasem, Bogiem a prawdą, rok 1952 to czarna dziura w historii polskiego piłkarstwa. To w tymże roku nasza reprezentacja miała rozegrać mecz eliminacyjny do mistrzostw świata 1954 z Węgrami, jednakże z powodu tchórzowskiej decyzji sekcji piłkarskiej Głównego Komitetu Kultury Fizycznej (upaństwowiony PZPN), wycofała się z eliminacji! Uczyniono to cichaczem, żeby uniknąć obciachu i wstydu, dodajmy jednak, że szans nie mieliśmy żadnych. Węgierscy wirtuozi nie mieli sobie równych w Europie, a Polaków w poprzednich latach zlali 6:2, 6:0, 5:2, 5:1…
Instytucjonalne wspomnienia z Monachium, Barcelony, pełnią niewątpliwie role pokrzepiciela, albowiem od chwili pokonania Szwecji, co dało nam awans do Kataru, polska kadra na razie nie nawiązuje do tamtych szczytnych osiągnięć. Holendrom do pięt nie podskoczyła, do Cardiff postarała się przenieść Częstochowę, a w roli obrońcy klasztoru – księdza Kordeckiego, obsadzając bramkarza Szczęsnego. W tym kontekście, nic tu nie pomogą serwilistyczne zachwyty medialnych klakierów, zachwyconych pokonaniem Walii. Ta drużyna, jeśli ma dać sobie radę w Katarze, musi się wznieść na zdecydowanie wyższy poziom. Czcza gadanina o tym, że Lewandowski nie ma skutecznego wsparcia, zaczyna przybierać znamiona dyżurnej teoryjki przykrywającej stan faktyczny. Dobra na jubileuszową akademię za 50 lat, kiedy nikt nie będzie pamiętał, jak było naprawdę…
RYSZARD NIEMIEC
Hits: 2