Czas awansu, czas żałoby…

Cokolwiek to niebezpieczne pisać pucharową laurkę krótko przed powrotem do ligowej prozy życia, ale trudno nie skorzystać z okazji. Bowiem występem w rewanżu ze Spartakiem Trnava niewątpliwie zasłużyła Wisła na szczere komplementy, których w ostatnich sezonach nie zbiera zbyt często. Na dodatek na to wszystko nakłada się tęskne oczekiwanie na Reymonta powrotu w miejsce „Białej Gwieździe” przynależne.

Z tym, że ze stare zasługi nikt nie da premii specjalnej, ani ekstraklasowego bonusa. Po to wszystko trzeba sięgnąć samemu. Pokazać, że można. Odrzucić precz powtarzalne, a złe nawyki, złamać barierę niemożności. Czy to możliwe? Nie dam gwarancji, zresztą nikt takowej nie udzieli. Ale to możliwe, wszak dzięki spełnieniu bardzo konkretnego warunku. Aby standardy pucharowe przenieść na grunt ligowy.

Zostańmy jednak przez chwilę przy Lidze Konferencji. Choćby po to, aby delektować się nadzwyczajną dramaturgią widowiska stworzonego przez Wisłę głównie własnym sumptem. Przecież wkład Trnavy był znikomy, poza maratońską serią rzutów karnych, gdzie już obie strony solidarnie wpędzały publiczność w ekstazę. Tak czy inaczej Kraków zasłużył na spektakl od jakiego zdążył już odwyknąć. Z ręką na sercu: wielu było śmiałków, którzy przed pierwszym gwizdkiem rewanżu obdarzali Wisłę nieograniczonym kredytem zaufania? Pewne jest tylko, że teraz jest ich zdecydowanie więcej niż jeszcze w czwartkowe popołudnie.

Sam zresztą należałem do grona niedowiarków. Spartak został wprawdzie kiedyś gładko ograny przez Raków Częstochowa, ale przy innych sposobnościach potrafił wyrzucić za pucharową burtę Legię Warszawa czy Lecha Poznań. Kompletnie bez znaczenia, ale skądinąd warte zachowania w pamięci ramola, były dwie konfrontacje z Ajaksem. Stawką był finał ówczesnego Pucharu Europy i doprawdy niewiele brakowało, aby amsterdamskie gole Johana Cruyffa, Sjaaka Swarta i Pieta Keizera znaczyły dokładnie tyle samo, co dublet ustrzelony przez Ladislava Kunę w rewanżu. Kuna był pomocnikiem doskonałym, Jozef Adamec snajperem wybitnym, defensorską klasę Karola Dobiasa znała cała Europa. Nigdy później, na przestrzeni pięciu dekad z okładem, Spartak nie skopiował tamtego sukcesu. Ale i tak wydawał się od Wisły silniejszy, choć w pierwszym meczu w Trnavie wcale nie zademonstrował olśniewającego futbolu.

W Krakowie było ze Spartakiem bez dwóch zdań zdecydowanie gorzej, absolutnie poniżej poziomu przyzwoitości. Ani z przodu. Ani z tyłu, gdzie prokurowanie niebezpieczeństwa było nagminne. OK, ale to problem wyłącznie Słowaków, co nas to serio mogło obchodzić? Przecież Wiśle nikt nie sprezentował gry na wysokim poziomie, o nadzwyczajnej łatwości w kreowaniu znakomitych sytuacji. Bo trzeba jeszcze było rozmontować defensywę Spartaka, zademonstrować nadzwyczajny stopień inwencji, wywierać presję non stop, utrzymywać wysokie tempo. Całość poczynań drużyny Kazimierza Moskala oglądało się z nieskrywaną satysfakcją.

Stop, co nieco zagalopowałem się. Bowiem był pewien element, na szczęście tylko jeden, który delikatnie mówiąc szwankował. To skuteczność. Że pod tym względem nie było dobrze – to eufemizm. Bo było kiepsko, a z tego rodziły się problemy. Sytuacje kompletnie niepotrzebne, jak te z dogrywką, a później z horrorem przy egzekwowaniu „jedenastek”. Z upragnionym epilogiem pod tytułem „12:11” musi wiązać się przestroga na przyszłość.

Tak czy inaczej piękna bajka, rozpoczęta z początkiem maja sięgnięciem po kolejny Puchar Polski, trwa. Trwa zdecydowanie dłużej niż powszechnie oczekiwano. Takie mecze jak ten ostatni w Krakowie pozwalają, przynajmniej w jakimś stopniu, zabliźnić ciężkie rany po Wiedniu. Trener Moskal w mym przekonaniu daje duże nadzieje, że obrany kurs na jakość będzie kontynuowany. Jak długo, z jaką częstotliwością? Skrajnie napięty, pękający w szwach terminarz gier powinien zmuszać do regularnego trzymania fasonu. Bój z Arką już jutro, aż się boję, żeby żywot niniejszego peanu nie był mierzony na godziny.

Ale szczęścia nigdy za wiele… Oto dotarła niestety spodziewana wiadomość o zgonie Franciszka Smudy, kiedyś przecież mocno związanego z Wisłą. Miałem z Frankiem relacje różne. Od długo wyśmienitych po chłodne, cezurę stanowił nieudany start „biało-czerwonych” podczas „EURO 2012”. Rozliczenie z mej strony, mimo przyjacielskich relacji, było bezlitosne. Stanowiło winę Smudy, że drużyna przygotowywana w komfortowych warunkach (jako współgospodarz z automatycznym udziałem w imprezie) wyglądała źle. Z kolei nie było winą Franka, że nominowano go na stanowisko, do którego po prostu nie miał predyspozycji. Najwyraźniej zapomniano w PZPN, iż między trenerem a selekcjonerem nie wolno z definicji stawiać znaku równości, bo wbrew pozorom to całkiem inne sfery.

Ale też absolutnie nie wolno zapominać, że w apogeum kariery trenerskiej miał Smuda wybitne osiągnięcia. Dublet z Widzewem, tytuł z Wisłą, Superpuchar z tymi klubami, Puchar Polski z Lechem, europejskie puchary, co oprócz tego tercetu dotyczyło również Zagłębia Lubin. Wszędzie tam, co zaakcentowałem kiedyś w jednym z felietonów, pisał traktat o dobrej robocie, choć filozoficzne rozważania interesowały go raczej średnio. Najlepiej pracowało mu się, co zresztą lubił chyba najbardziej, w dużych, świetnie, zorganizowanych klubach. Przede wszystkim liczyła się codzienna harówka, acz z ewidentnym wpływem Franka na zjawiska cokolwiek metafizyczne. Wówczas, oczywiście wraz z piłkarzami, obdarowywał nas cudami. Takim jak z Brøndby IF Kopenhaga („Panie Turek, kończ Pan!” – mikrofonowe arcydzieło Tomka Zimocha) czy z Legią w Warszawie, gdzie Widzew dosłownie w kilka ostatnich minutach sprzątnął gospodarzom sprzed nosa tytuł mistrzowski. Jak było Smudy nie kochać za tak nieziemskie numery?

Jako piłkarza widziałem go osobiście tylko raz. W sierpniu 1971, jeszcze na starym Ludwinowie, Garbarnia bezbramkowo zremisowała w drugiej lidze z Piastem Gliwice. Smuda nie zapadł mi wtedy w pamięć, zresztą zawsze był graczem o przeciętnych umiejętnościach. Natomiast doskonale zapamiętałem „setkę” spieprzoną przez napastnika “Brązowych”, Karola Jastrzębskiego. Już wtedy wykazywał wybitny talent do marnowania wszystkiego, czego się nie tknął. Zresztą zostało mu to do dziś…

Franek zatem nigdy wybitnym piłkarzem nie został. Natomiast miał to szczęście i w przeciwieństwie do niektórych umiał z tego brać garściami, że uczył się trenerki na niemieckich podstawach. Szanował tamte doświadczenia, pierwsze kroki jeszcze nieśmiało czynione na peryferiach futbolowej potęgi. Wiele z tamtych nauk przeniósł na polski grunt. Wygrywał za najlepszych czasów regularnie. Przegrywał niestety coraz częściej wraz z upływem czasu. Aż właśnie przegrał najważniejszy mecz.

W tej konkurencji niestety nie ma mocnych. W ogóle…

JERZY CIERPIATKA

Hits: 225

To top