Całkiem niepostrzeżenie przemknęła wiadomość o śmierci Bruno Pizzula. Był dla Włochów kimś takim jak dla Polaków Jan Ciszewski. Osobą natychmiast kojarzącą się z mikrofonem, za pośrednictwem którego nawet zwykły mecz stawał się wartością samą w sobie. Tylko dlatego, że ktoś (na przykład Pizzul czy Ciszewski) umiał oprawić taki sobie obraz w złote ramy. Niezależnie od strony merytorycznej komentarza, bo to w przypadku naszego kochanego Jasia akurat nie stanowiło jego atutu.
Z potężnej sylwetki Pizzula (blisko 2 metry wzrostu) biło jakieś trudne do sprecyzowania dostojeństwo. Niewątpliwie cechowała go duża charyzma, zdobywana przez poprzedników w różnych okolicznościach. Rodak Pizzula, Nando Martellini, przeszedł do historii niesamowitą ekspresją w głosie, gdy w 1982 roku przekazywał Italii, a przy okazji światu, że „Squadra Azzurra” właśnie została mistrzem świata. Grubo przed Martellinim miejsce w panteonie sław wywalczył w niemieckich sercach Herbert Zimmermann, kiedy przy kilkakrotnie oszalałym użyciu tylko jednego słowa: „Tor” (czyli gol”) informował radiosłuchaczy, że Helmut Rahn zaskoczył przyziemnym strzałem Gyulę Grosicsa. Ten strzał kilka minut później przesądził, że to Niemcy, a nie faworyzowani Węgrzy wygrali wielki finał mundialu w 1954 roku.
Pizzul był zdecydowanie spokojniejszy, co nie oznacza, że nie przeżywał głęboko momentów triumfu i chwil rozpaczy. On, jak pewnie każdy Włoch, piłkę nożną kochał, calcio było dla niego wszystkim. Wielekroć oglądałem go w telewizji, gdy przekaz RAI zaczął docierać do naszych domów. Kilkakrotnie obsługiwaliśmy te same wielkie imprezy. Nie dam głowy, chyba to było w Monachium w 1993 podczas pierwszego finału Ligi Mistrzów pomiędzy Olympique Marsylia i AC Milan, kiedy z odległości kilku metrów musiałem przyglądać się dramatowi sprawozdawcy. Milan był faworytem, ale przegrał decydującą rozgrywkę. Pizzul pozostał sam przy stanowisku, choć obecny ciałem, to nieobecny duchem. Był załamany totalnie, jakby osobiście przegrał ważny mecz. Coś zresztą było na rzeczy, wszak stopień utożsamiania się z włoskimi klubami w rywalizacji międzynarodowej tudzież reprezentacją był stuprocentowy. Mentalnie stanowili jedność, choć to przecież nie wykluczało uderzania przez Pizzula w krytyczne tony, kiedy trzeba było.
Bruno nie dożył epilogu obecnej edycji Champions League, gdzie honoru calcio broni już tylko Inter Mediolan. AC Milan, Atalanta Bergamo, Juventus Turyn, Bologna – wszyscy już spakowali walizki. I siłą rzeczy przestali być obiektami namiętnych dyskusji jakie przetaczają się przez Europę. W mym przekonaniu zasadnicza kwestia powinna dotyczyć tego, czy w piłce zawsze wygrywają najlepsi. Dawno temu, kiedy rozmowy jeszcze miały sens, sprzeczałem się o to z Januszem Atlasem. Na czwartym piętrze „krążownika Wielopole” wytknął mi kiedyś nielogiczność felietonowego wywodu, w którym poddawałem ów rzekomy aksjomat w wątpliwość. Janusz mówił, że jeśli ktoś wygrał, to programowo musiał być lepszy. Byłem zupełnie innego zdania. Choćby z tego powodu, że w rozumowaniu Atlasa zdecydowanie brakowało mi wagi. Aby czasem w tonach określić fart towarzyszący temu „kto wygrał, więc musiał być lepszy”. Bo w tym wywodzie tylko słowa „wygrał” nie dało się zakwestionować.
Wczoraj krótko przed północą szyld z napisem „farciarze” należało obowiązkowo wywiesić na drzwiach szatni Realu. Kocham ten klub, w konfrontacjach z Atletico kibicuję mu zawsze. Teraz z gry o splendor w Champions League znów stał się przekleństwem sąsiadów z Madrytu, ten najnowszy wyrok należy potraktować jako wysoce niesprawiedliwy. Realowi nader rzadko zdarza się totalna bezradność, tymczasem w rewanżu o ćwierćfinał LM rywal pozwolił mu prawie na tyle co nic. A jeśli już na cokolwiek, to na wymianę setki podań wszerz i do tyłu, o sforsowaniu szyków obronnych perfekcyjnie zorganizowanych przez Atletico nie było mowy. Z wyjątkiem karnego, który został przez Viniciusa zmarnowany popisowo. Z drugiej strony mieliśmy „bomby” odpalane przez Juliana Alvareza, to okrutne, że tak kapitalnie grający napastnik miał przeogromnego pecha w dodatkowej serii „jedenastek”. (Ale podwójne dotknięcie piłki jednak nastąpiło, to nie był żaden kaprys sędziowski przy anulowaniu gola, z przyczyn regulaminowych tak musiało się stać). Konkludując: z ogromną dozą szczęścia awansowała drużyna bliska memu sercu, Atletico jest mi zwyczajnie żal.
Jeśli jednak szukać przykładu, wręcz klasycznego, na głęboką niesprawiedliwość w futbolu, to jeszcze bardziej od Atletico doświadczył czegoś takiego Paris St. Germain. Na szczęście tylko w pierwszej instancji, apelacja wniesiona na Anfield okazała się skuteczna. Rewanż PSG z Liverpoolem, wygrany przez paryżan, stanowił dla nich piekielnie trudną przeprawę, bo zgodnie z oczekiwaniami „The Reds” stawali na uszach, aby dopiąć swego. Etatowi mistrzowie Francji znaleźli się pod wielką presją, momentami byli stłamszeni, a mimo to potrafili wyprowadzić kilka zabójczych kontr, z których niestety tylko jedna znalazła bramkowy epilog.
Ostatecznie wystarczyło to do awansu drużyny za którą od dawna nie przepadam. Dokładnie od czasu, kiedy wpompowano w nią gigantyczne pieniądze. Gwarantowały zalew gwiazd światowego formatu, ale nie prymat na kontynencie, bo na szczęście nie wszystko w futbolu da się kupić. PSG w wersji obecnej mi szczerze imponuje, ze szczególną ekspozycją graczy kredytowanych przez wiek, a kapitalnych technicznie i zdecydowanie głodniejszych sukcesów od Messich czy Neymarów. W pierwszym meczu z Liverpoolem zaprezentowali grę na niebiańskim poziomie, seryjnie dochodzili do „setek”, a mimo to zamiast 5-0 skończyło się to na 0-1. To jaką przewagę trzeba osiągnąć na boisku, aby zasłużenie przegrać?!
Bruno Pizzula już nikt nie spyta o zdanie w tytułowej kwestii. Jakoś jednak podskórnie czuję, że zgodziłby się z moim poglądem, nie Atlasa.
JERZY CIERPIATKA
Hits: 76