Demolka wspomnień

Towarów z lewą etykietą w polskim futbolu wciąż nie brakuje. Na stadionie „Pasów” zamaskowana postać trzymała uciętą głowę, wiadomo tyle, że bynajmniej nie miała symbolizować parszywego losu Widzewa… Inny specjał trafił na ligowe półki w sobotni wieczór, skupiając uwagę superatrakcyjną nazwą: Wielkie Derby Śląska. Ruch grał z Górnikiem na Stadionie Śląskim, czego więcej potrzeba do szczęścia?

Po katordze związanej z mocno utrudnionym obejrzeniem „spektaklu” odpowiadam od razu: wszystkiego. Bo poza frekwencją nie było nic choćby trochę godnego zasług obu firm. Ktoś może zachwycać się popisami domorosłych pirotechników, osobiście zamiast kłębów dymu wolałbym mieć zaoferowane walory czysto piłkarskie. Nawet bez szesnastominutowej superaty, do czego koniecznością zsumowania spowodowanych przez trybuny przerw w grze został zmuszony Szymon Marciniak. Tak czy inaczej, to ogromnie smutne, gdy przychodzi koncentrować się na ramie zamiast obrazu. Oglądać zdewastowane toalety, zresztą przez obie strony.

Zamiast piłki rządzi to, co wokół niej. Ot, taki standard naszych czasów… To zdecydowanie wolę przenieść się w stare czasy i cokolwiek prowokacyjnie uświadomić młodej generacji, że w przeszłości centralne miejsce w meczach Ruchu z Górnikiem jednak zajmowała piłka. No i ludzie umiejący o niej pisać.

Latem 1970 roku na starcie Chorzowa z Zabrzem został oddelegowany katowicki dziennikarz, red. Stanisław Penar. Miał niesamowitą łatwość błyskawicznego pisania i nadawania prozie życia wysublimowanych form, wiersze też zdołał popełnić… Suma tych przymiotów dawała Stasiowi wyjątkowy komfort, nawet o niczym umiał pisać atrakcyjnie. A kiedy już przychodziło zrelacjonować wydarzenie najwyższej rangi… Wtedy natychmiast tworzyła się mieszanka wybuchowa. Piłkarze grali jak z nut, u Penara sama komponowała się symfonia. Oczywiste, że włoski termin „bravissimo” natychmiast trzeba było przenosić na polski grunt. Adresować do wybornych wykonawców koncertu oraz recenzenta, skoro jak najbardziej potrafił trzymać wysoki ton.

Górnik, w glorii finalisty Pucharu Zdobywców Pucharów, mógł żyć złudzeniami, że dysponuje nad Ruchem przewagą psychologiczną. Nieco wcześniej odbył się w Chorzowie finał Pucharu Polski i mimo wyraźnego falstartu zabrzanie wzięli co swoje (3-1). Z początkiem sierpnia doszło w tym samym mieście do ligowej konfrontacji. Już nie na Śląskim, ale na Cichej. Trybuny pękały w szwach. 42 tysiące widzów, 45 tysięcy wedle innego źródła… Jakie to ma znaczenie, skoro i tak nadkomplet był murowany?

Gdyby napisać, że nikt tego meczu długo nie przechowywał w cokolwiek niechętnej pamięci – byłoby to nieprawdą. Najwyraźniej nie miał swego dnia Stefan Florenski. Defensor znakomity, jeszcze w poprzedniej dekadzie prekursor wślizgów, ów niezłomny „Florek”, o którym nie zapomnieli w urokliwym hicie „Skaldowie”. Tamtej niedzieli jednak Florenski spóźnił się już w 22. sekundzie meczu, co bezlitośnie wykorzystał „Eda” Herman. Przy utracie następnego gola Florenski też ponosił współwinę, „Achim” Marx dał Ruchowi dwubramkowe prowadzenie. Z kolei „Ojga” Faber cierpliwie czekał na swoją kolejkę. O tyle nie musiał się spieszyć, że już zdążył trafić na listę ligowych „setników”.

Za to, w przeciwieństwie do Tadeusza Forysia (Ruch), musiał gonić tracony czas trener Górnika, Ferenc Szusza. Zostawił Florenskiego w szatni, postawieniem na Jerzego Wilima jasno określił priorytet na drugą połowę. Że Górnik musi obrać kurs na ofensywę, strzelać gole. I począł to robić. Najpierw Jan Banaś, po nim Włodzimierz Lubański. Zrobiło się 2-2 i poker zaczynał się od nowa. Wtedy na blef, który zaskoczył Huberta Kostkę zdecydował się Faber. On, zresztą jak często, decydującym golem rozstrzygnął tę grę o wszystko. O punkty, prestiż, zebrane cenzurki, bo one też miały znaczenie.

Staszek Penar nigdy nie udawał Szkota, chyba że przychodziło służbowo jechać do Glasgow na Ibrox Park. Sypnął bardzo wysokimi ocenami jak z rękawa, do tego nie musiał namawiać go nikt. Przy pięciopunktowej skali ocen absolutnego maksa dostał Bronisław Bula. Z jego kolegów „czwórki” otrzymali Jerzy Wyrobek, Marx, Herman i Faber. Na tym samym poziomie znalazł się w Górniku, oprócz Banasia i Lubańskiego, również Władysław Szaryński. Oceny indywidualne praktycznie przesądzały o ocenie całego widowiska. Musiało być pięć gwiazdek, wyżej się nie dało…

Najlepszy występ w karierze Buli? Mecz stulecia w lidze? „Bulika” nie spytamy, jest daleko. Staszka Penara tym bardziej, jest zdecydowanie dalej, a raczej wyżej… Coś jednak wydaje mi się, że poddałby te hipotezy pozytywnej weryfikacji. W jaskrawej opozycji do tego, co zobaczyłby w ostatnią sobotę…

Ale w ogóle to dobrze, iż tego nie widział.

JERZY CIERPIATKA

Hits: 99

To top