Gwiaździsta część Krakowa w głębokiej żałobie. Tego nastroju bynajmniej nie podziela wcale liczna grupa ogarniająca rzeczywistość przez pryzmat pasów. Tzw. sektor neutralny, także ten wcale nie skrywający sympatii wobec żałobników, nie angażuje się w sprawę, bo sam ma nieliche kłopoty. Obraz miasta od wtorku, po którym wiadomo, że na powrót do wielkiego świata w wydaniu krajowym musi Wisła poczekać co najmniej rok.
Każdy przeżywa po swojemu, prywatnie. Jeden z zaprzyjaźnionych ze mną kibiców Wisły do tej pory nie jest w stanie pozbyć się gorzkiego smaku swoistej gry asocjacji. – Do wtorku byłem absolutnie pewny, że hasło „1-4” na wieki brzmieć będzie dumnie i kojarzyć wyłącznie z triumfem w Gelsenkirchen. Teraz zamiast o Schalke trzeba myśleć o Puszczy i wyć z rozpaczy. Chryste Panie, gdzie my jesteśmy…
Ano w wielkim Krakowie, który przeżył szok po klęsce z tzw. prowincjuszami. I nie da się ukryć, że była to bardzo bolesna lekcja pokory. Taki swoisty rewanż za przedmeczowe wypowiedzi, może pozbawione lekceważenia, ale i tak niepochlebne wobec gości. Umówmy się, takiej uwertury nikt nie lubi. Identycznie zresztą jak pomeczowego epilogu, który zabrał mówcy całe 37 sekund. To czasem w zupełności wystarcza na jasne zdefiniowanie czyjegoś braku klasy.
Intrygujący mecz Wisły z Puszczą rozgrywał się na kilku płaszczyznach. Oczywiście, również tej trenerskiej. Powiem bez ogródek, że Radosław Sobolewski przegrał na tym polu z Tomaszem Tułaczem w monstrualnych rozmiarach. A kolosalna różnica była ewidentna nawet dla laików. W żadnym wypadku nie chcę deprecjonować zasług Sobolewskiego w zdecydowaną poprawę wizerunku Wisły po długich tygodniach jesiennej bylejakości. To właśnie Sobolewski potrafił zmienić obraz cokolwiek ponury w barwy nadziei. Ale nie zmienia to istoty rzeczy, gdy bierzemy pod lupę wtorek. Bo ten pojedynek został wygrany przez Tułacza w wielkim stylu, w opozycji do Sobolewskiego, który abstrahując od marnej gry piłkarzy oblał egzamin z kretesem.
Można nawet zastanawiać się, choć z pozoru brzmi to niedorzecznie, czy Wisła w ogóle była przygotowana strategicznie do zderzenia się z nader twardą rzeczywistością. Tułacz opracował plan w każdym, najdrobniejszym detalu. Każdy z jego piłkarzy doskonale wiedział co robić, w ciemno poruszał się po boisku, nie było ruchów zbędnych, zanadto ryzykownych manewrów, za to granie dokładnie tego, co było założone. Jak była na to przygotowana Wisła, zwłaszcza do przerwy? Otóż co najwyżej była w stanie zaoferować co jakieś liche przebłyski improwizacji opartej na przypadku, przy jednocześnie pogłębiającym się bałaganie na własnym przedpolu. I przy zdumiewającym braku reakcji na rzeczy przecież absolutnie przewidywalne, zwłaszcza po kornerach, które od dawna stanowią potężny oręż Sołowiejów, Wojcinowiczów etc.
W taki sposób nie da się wrócić do ekstraklasy, która przecież jeszcze chwilę wcześniej była na wyciągnięcie ręki. Osobiście zawsze preferuję systematyczną robotę przez cały sezon, z młodych lat pamiętam jak taki model zaoferowała Wisła w sezonie 1964/65. Wtedy powrót do ekstraklasy nastąpił po roku, bez zbędnych emocji na finiszu, za to na bazie metodycznej pracy na zdecydowanie dłuższym dystansie. Skoro jednak w obecnym sezonie poniesiono potężne straty, ale potrafiono je odrobić, tym bardziej irytujące jest zaprzepaszczenie dorobku kilku miesięcy. W okolicznościach fatalnych, a na dodatek z postawieniem wręcz tragicznej puenty w formie żenujących „interwencji” Moltenisa oraz Ikbekeme.
O ile utratę równowagi przez pierwszego z nich jeszcze jestem w stanie zrozumieć, choć z dużym trudem, to nie trafienia w piłkę przez drugiego już nijak… Niezależnie od tego, co by nie powiedzieć, w obu tych sytuacjach jednoznacznie podsumowujących sprawę pewność siebie Klisiewicza musiała zaimponować. Młodzian posyłał piłkę do siatki z zimną krwią, przy golu na 1-4 dokładając do tego błyskawiczną i zarazem optymalną reakcję w pozycji siedząco-horyzontalnej. To było podwójne spięcie klamrą tego wszystkiego, co działo się we wtorek w Krakowie. Dostarczenie niezbitych dowodów bezapelacyjnej wyższości Puszczy, korzystającej do woli, że „wiślacy” naprawdę mocno zadbali, aby odegrać role li tylko statystów. Bo cóż poza tym?
Zdaję sobie sprawę z zachwiania proporcji w niniejszym felietonie. Ogarnięcie problemu głównie od strony przegranych, mniej o zwycięzcach, choć powinno być odwrotnie… Jakoś jednak jestem spokojny, że w Niepołomicach mi wybaczą… Po prostu, w meczach z udziałem Wisły chyba zawsze było, jest i będzie, że to ona tkwi w centrum uwagi. Tym bardziej, gdy z oczekiwania na radość rodzą się przy Reymonta egzekwie.
O szoku świadczy również błyskawiczne tempo opustoszenia stadionu, który długo tętnił życiem, oddychał nadzieją, aż zdruzgotany ostatecznie zamilkł. Jakby po klęsce również on nie miał ochoty na nic… Teraz, z godziny na godzinę, tematem dnia staje się „Nieciecza”. Dla kogo szczęśliwa? Puszcza pewnikiem będzie przygotowana, że powinno być jej tam znacznie trudniej niż w pod Wawelem. Nieciecza, w przeciwieństwie do Wisły, postara się wykorzystać własny teren. Tak czy inaczej szykuje się pasjonująca batalia o nieprzewidywalnym epilogu.
Kraków będzie się temu tylko przyglądać. Jako stolica Małopolski, która tak czy inaczej ten dodatkowy wyścig o ekstraklasę wygrać musi.
JERZY CIERPIATKA
Hits: 68