Franz Beckenbauer. Pożegnanie „Cesarza”

Gorzej ten rok nie mógł się zacząć… Najpierw Mario Zagallo, po nim Franz Beckenbauer… Z trzech herosów, którzy potrafili być mistrzami świata najpierw jako piłkarze, a później jako trenerzy, ostał się tylko Didier Deschamps. Na razie jest sam i bardzo trudno wskazać, kto następny byłby zdolny zdać egzamin z uniwersalizmu absolutnie wyjątkowego. Zinedine Zidane? Może on… Z tym, że nie na pewno.

Gdyby żył Andrzej Gowarzewski, z całą pewnością oprotestowałby wersję „Zagallo”, a nie „Zagalo”. Doskonale pamiętam kilkakrotne składanie veta przez Andrzeja, również pod moim adresem. Te wątpliwości stanowiły całkiem niepotrzebny dodatek do meritum sprawy, czyli wielkich sukcesów lewoskrzydłowego Botafogo, a nade wszystko drużyny narodowej. To akurat Zagallo (trzymajmy się tej wersji, powszechnie stosowanej w świecie) sięgnął dubeltowo i ledwie w odstępie czterech lat po najważniejszy tytuł w futbolu. W pierwszym finale, przeciwko Szwecji, Zagallo wpisał się nawet na listę strzelców. Umówmy się, nie czarował kiwką jak jego partner z Botafogo, diaboliczny Garrincha. Ustępował snajperskim predylekcjom Vavy. Mógł tylko marzyć o skali talentu, jakim niebiosa obdarzyły Pelego. A jednak absolutnie jako pierwszy w świecie już w 1970 roku dokonał czegoś fenomenalnego. Sięgnął po trzeci z kolei tytuł, tym razem w roli selekcjonera. Powie ktoś: miał do zrobienia prostą rzecz, dowodząc być może najwybitniejszą ekipą w historii futbolu. Ktoś inny zauważy, że największą robotę odwalił poprzednik, João Saldanha, którego wszechpotężny João Havelange (po konflikcie Zagallo z Pelem) zwolnił krótko przed pierwszym z meksykańskich mundiali. Ale kto odbierze Zagallo miano pioniera absolutnego? Odpowiedź prosta: nikt.

Chwilę po Zagallo odszedł Beckenbauer. Wiadomo, że w Salzburgu, ale dokładnie kiedy? Bliska mi osoba przesłała w niedzielny poranek prosto z Niemiec sms-a z pytaniem: czy to prawda, że „Cesarz” zmarł? I że pasek tej treści pojawił się w serwisie ZDF, stacji telewizji publicznej, jeszcze w sobotni wieczór. Nie mając nigdzie potwierdzenia, przede wszystkim w niemieckich źródłach, zdementowałem tę „informację”. Zaś oficjalna wiadomość o niedzielnym zgonie Beckenbauera nadeszła dopiero w poniedziałkowe popołudnie. Skąd ta zwłoka? Po prostu nie wiem. I piszę to świeżo po obejrzeniu w ARD dokumentalnego filmu o Beckenbauerze, w którym bohater akurat nie chciał wziąć udziału.

Nie da się ukryć, że po sensacjach związanych z mundialami w Niemczech (2006) i Katarze (2022) wizerunek Beckenbauera mocno ucierpiał w oczach opinii publicznej. Ale tylko w jej części, bo dla milionów Beckenbauer pozostawać będzie symbolem doskonałości wiecznie. Jako absolutnie najlepszy piłkarz w historii niemieckiego futbolu, choć przecież nikt nie powinien zapomnieć o klasie, ani symbolice dokonań Fritza Waltera czy Lothara Matthäusa. Ale prymat Beckenbauera to aksjomat. Libero idealnego, który w tej roli otworzył nam oczy jak można łączyć estetykę ruchów, inteligencję ponad granice wyobraźni i pragmatyzm z czymś takim jak nieprawdopodobna charyzma. Beckenbauer bez wątpienia miał w genach, że posłuch stanowiący dodatek do akceptacji posiadał wszędzie i zawsze. To się czuło nawet wtedy, gdy podczas debiutanckiego mundialu w Anglii jako dwudziestoletni młokos dopiero wzbierał się do lotu. Bardzo wysoki pułap osiągnął od razu. To samo odnosi do jego miejsca w szeregu. Tygrysi skok do elity wykonał natychmiast i nikt z tego powodu nie krzywdował. Również w półfinale z ZSRR, gdy po „bombie” z lewej nogi bezradny Lew Jaszin omal zabił się o słupek.

Sytuacji, kiedy dochodziło do zderzenia gigantów bywało znacznie więcej. Wbrew naszym pobożnym życzeniom, niewątpliwie znakomity Kazimierz Deyna mógł tylko statystować w 1974 walce Beckenbauera z Johanem Cruyffem o berło władcy. Rywalizacja niemiecko-holenderska toczyła się więc w dwóch kategoriach. „Kaiser” emanował spokojem, dostojeństwem ruchów, gestów i czynów. Cruyff szukał dla siebie miejsca wszędzie, niebezpieczny był piekielnie na każdym metrze połowy przeciwnika. Rozgrywka między Beckenbaurem i Cruyffem była pasjonująca, choć paradoksalnie łatwo dało się przewidzieć jej epilog. Otóż królem tamtego mundialu musiał zostać ten, którego drużyna weźmie w finale pełną pulę. Było to kryterium sprawiedliwe, zaś przy tym wyłącznie wchodzące w rachubę. Z chwilą zwycięstwa RFN powody do podwójnej satysfakcji miał Beckenbauer. Cruyff przegrał na obu frontach.

W 1986 argentyński polot zderzył się w Mexico City z niemieckim pragmatyzmem. Nad grą podopiecznych Carlosa Bilardo unosił się natchniony duch prozy Julio Cortazara, pełnej bogatych i różnorodnych skojarzeń. Ówczesna RFN, pod wodzą Franza Beckenbauera zademonstrowała powszechnie znane walory, jednym z nich była niezachwiana wiara w zwycięstwo. Nawet przy konieczności odrabiania w krótkim czasie dwubramkowej straty. Najważniejszy na boisku, jak i w całym turnieju, bezapelacyjnie był Diego Maradona. Lothar Matthäus opiekował się nim bardzo pieczołowicie, ale w końcu Maradona posłał genialnym podaniem w bój Jorge Burruchagę i Argentyna zasłużenie wzięła tytuł. Boże, co to była za drużyna… Wprawdzie napiętnowana kultem jednostki boskiego Diego, ale i tak mająca na podorędziu wybitnych piłkarzy. Weźmy dla przykładu Burruchagę czy urzekającego stylem zwalającym z nóg największych estetów Jorge Valdano. Nawet „Kaiser” nie był w stanie tego zneutralizować.

Beckenbauer i Bilardo znów stanęli na udeptanej ziemi cztery lata później w Rzymie. Jako wysłannik „Tempa” siedziałem na wysokości kilku pięter trybun Stadio Olimpico i choć niemiecko-argentyńska para ponownie zostało skojarzona w decydującym momencie, to doznania były niestety biegunowo inne. Latynosi nastawili się jeno na unicestwienie rywala. Niemcom, już zjednoczonym, nie brakowało argumentów na sięgnięcie po prymat. Ostatecznie to zrobili, po karnym podyktowanym krótko przed upływem 90. minuty. Oprócz straty tytułu doczekała się Argentyna dwóch czerwonych kartek, to nędzne osiągnięcie. A rozentuzjazmowany Beckenbauer obwieścił światu, że oto zaczyna się nad nim niemieckie panowanie. Nie wszystko, co prorokował „Kaiser” sprawdzało się później w życiu. A jeśli się sprawdzało, czasem trzeba było na to czekać prawie przez ćwierćwiecze. Do mundialu ’ 2014.

Znamienne, że o ile we wszystkich wcześniejszych przypadkach nie było żadnych przeciwwskazań natury formalnej, aby wskazaną grubo wcześniej konkretną osobę desygnować na stanowisko Bundestrainera, to ów problem zrodził się z chwilą powołania pod broń Beckenbauera. Dysponował wiedzą, miał charyzmę i szerokie poparcie społeczne. Kłopot widniał na papierze, polegał na braku stosownej legitymacji do pełnienia zaszczytnej funkcji. No i co z tego? „Kaiser” zamienił każde z najważniejszych podejść na medale. Srebrny (MŚ ’86), brąz (ME ’88) i złoto (MŚ ’90). Beckenbauer był podobny do poprzednika, Juppa Derwalla, pod względem czasokresu opieki nad reprezentacją: obaj trzymali nad nią pieczę po sześć lat. Zasadnicza różnica zawierała się w skuteczności ostatniego podejścia: Derwall pożegnał się z posadą w stylu fatalnym, Beckenbauer – w znakomitym.

Surfując kiedyś po sieci natknąłem się na rzecz, w którą nie uwierzyłbym w życiu, gdyby nie twarde dowody. Kwestia sprowadzała się do pytania: „czy Pele założył siatkę Beckenbauerowi?”. Do tego momentu wyrzuciłbym taką rewelację do kosza. Zrobić „siatkę” samemu „Kaiserowi”, geniuszowi futbolu? Programowo wykluczone! A jednak… Patrzyłem na to cudo i własnym oczom nie wierzyłem. Ale przecież obraz na taśmie filmowej, choć niewątpliwie starej, wcale nie kłamał. Coś takie zdarzyło się n a p r a w d ę.

Kiedy? Ano w 1968 roku, którego ostatnie miesiące wiązały się z jeszcze innym dziwnym wydarzeniem. Oto w wyjazdowym meczu z Argentyną nie wykorzystał karnego Kazimierz Deyna. Tak, proszę Państwa, równo dekadę przed słynną mundialową „wpadką” w Rosario stawiający pierwsze kroki w kadrze „Kaka” zdążył w Mar del Plata wpaść w pułapkę zlokalizowaną na 11. metrze…

Tyle jednak, że o nieomal debiutanckim błędzie Deyny wiedziałem. O blamażu Beckenbauera w spektakularnej konfrontacji z Pelem nie miałem zielonego pojęcia. Teraz już wiem, Edsonowi, jak zwykle zresztą, poszło lekko, łatwo i przyjemnie. Jak w tysiącach takich prób. Tyle tylko, że tutaj zadrwił z Beckenbauera, taki „drobiazg”. No i, że po wykonaniu czegoś pozornie niemożliwego podczas meczu Brazylia – Niemcy 2-2, sekundę później zmarnował „setkę”.

W to też trudno uwierzyć, co jednak gotów jestem potwierdzić nawet przy konfesjonale…

Ogólnoświatowa żałoba po bezpowrotnej stracie Franza Beckenbauera określa wielkość pustki jaką zostawił po sobie słynny Niemiec. Od kilku dni zewsząd słychać hasło „Kaiser” i nikomu nie trzeba podpowiadać tropu skojarzenia. Pele, Diego Maradona, Bobby Charlton, Franz Beckenbauer, Michel Platini – poza Francuzem, obecnie Lionelem Messim i Cristiano Ronaldo, wszyscy już niestety przeszli do innej drużyny, w ślad za Ferencem Puskasem, Alfredo di Stefano, Garrinchą… Tytani. Fenomeni. Geniusze. Bez dyskusji. Urywam wątek, ale czynię to z nadzieją. Że śmierć Beckenbauera, jak wcześniej Cruyffa, Pelego czy Maradony, być może zmusi dzisiejszych asów żurnalistyki sportowej do chwili refleksji. O „fenomenalnych” zagraniach „geniuszy”, również tych polskich, słyszymy na okrągło przy okazji każdej kolejki ligowej. To jak w takim razie nazwać kunszt prawdziwych herosów, tych wymienionych wcześniej z imienia i nazwiska? Pora najwyższa skończyć z seryjnym popełnianiem nadużycia i to w skali mega!

Na koniec coś z pozycji cokolwiek centusiowatych, czyli o Krakowie. Otóż czy Franz Beckenbauer kiedykolwiek był w naszym mieście? Osobiście nie, ale zaocznie tak, podczas wystawy zorganizowanej przeszło dekadę wstecz przez „MOCAK”. Interaktywna instalacja Olafa Nicolai zatytułowana „Kamuflaż” pozwalała zagrać z dawnymi gwiazdami futbolu, np. można było spróbować strzelić gola stojącemu w bramce legendarnemu Seppowi Maierowi, koledze „Kaisera” z reprezentacji oraz Bayernu. Z kolei bohaterem pracy Volkera Hildebrandta był właśnie Franz Beckenbauer. Jego pełną sukcesów karierę artysta zamknął w jednym kalejdoskopowym ujęciu. Kalejdoskopowym, bo dziesiątki zdjęć Beckenbauera zostały ułożone seriami, linia pod linią. Niektóre fotografie zajmowały większe obszary, inne były malutkie. Obraz widziany z oddali przypominał nieco abstrakcyjne wzory kodu genetycznego, unikalnego zapisu życia „Cesarza”. Niestety, już zgasłego.

Zostawiam ten „krakowski” epizod, ponieważ mało kto o nim wie. Doceńcie proszę skalę mego poświęcenia. Bo, zwłaszcza w ostatnich tygodniach, przyznawać się do bycia „krakusem” przychodzi mi jakoś wyjątkowo niechętnie. Bywa, że czynię to z żenadą, a nawet obrzydzeniem.

JERZY CIERPIATKA

Hits: 83

To top