Hiszpański prymat nad Europą

Krótko przed finałem w Berlinie na internetowej stronie BBC poddano analizie pięć zagadnień, z których każde mogło mieć kluczowe znaczenie. Jak będzie wyglądać konfrontacja Kyle’a Walkera z Nico Williamsem? Czy Bukaya Saka znajdzie sposób na Marca Cucurellę? Declan Rice czy Dani Olmo? Luke Shaw czy Lamine Yamal? Czy Phil Foden wespół z Jude Bellinghamem znaczyć będą więcej niż Rodri? Wszystkie te kwestie opatrzone były ogromnymi znakami zapytania. Jednocześnie zdawano sobie sprawę, że to tylko wybrane tematy. Każdy z nich miało zweryfikować boisko.

Z wymienionych piłkarzy najwcześniej musiał opuścić murawę Olympiastadionu Rodri. Już w przerwie, kontuzje są wpisywane w życiorysy również najwybitniejszych futbolistów. Hiszpanie jak wiadomo poradzili sobie bez Rodriego, bezwzględnie najważniejszego ogniwa drużyny. Pozornie nie rzucał się zbytnio w oczy, nie był natrętny w eksponowaniu własnej roli. To były jednak pozory, bo de facto to Rodri rządził i dzielił. Jak kiedyś Franz Beckenbauer, gdy RFN krótko przed EURO ’72 pokonała ZSRR 4-1. Wszystkie gole strzelił Gerd Müller, dzięki czemu na liście snajperów niemieckiego Mannschaftu minął Uwe Seelera i wszedł na top. Był jeszcze fenomenalny Günter Netzer, ale nie ulegało wtedy dla mnie kwestii, że absolutnie najważniejszy jest „Kaiser”. Z Rodrim było teraz identycznie, co kilkakrotnie podkreślał w dojrzałych komentarzach Jakub Wawrzyniak. On, również Łukasz Trałka, akcentowali ogromną rolę Rodriego, co nie każdy dostrzegał. Ale sprawiedliwość ostatecznie zatriumfowała, Rodri został uznany najlepszym piłkarzem całej imprezy. I słusznie.

O Hiszpanach znakomicie świadczy, że w trzech ostatnich kwadransach imprezy nawet taka strata nie zaszkodziła im we wzięciu prymatu nad Europą. Sądzę, że było to możliwe m.in. dzięki podjęciu przed dwu laty mądrej decyzji personalnej. Poprzedni selekcjoner, Luis Enrique, jeszcze jako piłkarz, a później już na ławce trenerskiej nigdy mnie nie przekonywał.. Był chaotyczny, nawet wręcz bałaganiarski, niekiedy trudno było znaleźć logikę w pomysłach wprowadzanych w życie. Natomiast niewątpliwie miał rację w jednym: daniu szansy młodemu pokoleniu.

Luis de la Fuente naturalnie poszedł w tym samym kierunku, ale w zdecydowanie lepszy sposób. Ustalał podstawowy skład jak należy, a zmieniał kapitalnie. Mikel Merino z Niemcami, jego imiennik Oyarzabal z Anglikami… To akurat rezerwowi zabierali decydujący głos. Co jednak najbardziej imponowało mi u de la Fuente to jego szerokie danie upustu fantazji piłkarzy. Oczywiście w ramach planu taktycznego, ale jednak… U Luisa Enrique irytowało, że jego drużyna uprawia sztukę dla sztuki. Pogrąża się w uprawianiu tiki-taki, której tajemnice rywale dawno zdążyli rozszyfrować.

U de la Fuente okazało się, że tiki-taka wcale nie musi być przekleństwem Hiszpanów. Utrzymywanie się przez nich przy piłce nadal stanowi klucz do sukcesu. Różnica jest taka, że teraz było zdecydowanie więcej konkretów. Zagrożenia pod przeciwną bramką realne. Gra w obronie wspólnym obowiązkiem, bez bramkowej interwencji ofensywnego Olmo w ostatnich sekundach pewnikiem mielibyśmy finałową dogrywkę z Anglią. Do tego dochodziła jakość, to dzięki niej de la Fuente pokonał Garetha Southgate’a zasłużenie, czego obóz przeciwny ani trochę nie kwestionował.

Ani inne ekipy pokonane przez Hiszpanów, z wyjątkiem Niemców. Oni akurat mieli podstawy, bo w najlepszym meczu całego turnieju mogła być górą każda ze stron. W tym jednym jedynym przypadku da się powiedzieć, że Hiszpania wygrała szczęśliwie, choć wcale nie była gorsza od gospodarzy imprezy. Chorwacja – trzecia drużyna świata… Włochy – obrońca tytułu… Francja – wicemistrz świata… Anglia – wicemistrz Europy… Hiszpanie wygrali z każdym, jak wielka Brazylia na pierwszym z meksykańskich mundiali w 1970. To namacalny dowód jak trudne musiało być dochodzenie do celu. Co więcej, został on osiągnięty w stylu godnym najwyższego podziwu.

Co mi szczególnie imponowało, to kapitalna gra skrzydłami. Z udziałem defensorów: Daniego Carvajala (kapitalne, rozrywające podanie przy golu na 1-0 w finale) i niemiłosiernie, acz bezpodstawnie wygwizdywanego Cucurelli (centymetrowa asysta przy decydującym golu Oyarzabala). Główne reflektory były oczywiście skierowane na Yamala, co oczywiste, skoro to małolat z talentem czystej wody. Nie zapominałbym jednak o wyśmienitej postawie Williamsa, który ustawicznie wdając się w pojedynki na obu flankach (bo czasem dublował Yamala) nie bał się nikogo i prawie bez strat najczęściej był górą. Imponujące…

Na koniec, niestety, jeszcze jeden kamień do polskiego ogródka. Sprawa dotyczy przybierającej na sile kampanii na rzecz finału dla Szymona Marciniaka, a później w obronie tegoż arbitra, który rzekomo został w skandaliczny sposób potraktowany przez UEFA, gdy decydowała o obsadzie finału.

Niezależnie od ewidentnej „wpadki” Marciniaka w półfinale LM, co w mym przekonaniu od początku miało wpływ na gorszą pozycję Polaka w wyścigu o Berlin, Marciniak absolutnie należy do światowej elity. Jest być może najlepszym sędzią na całym globie. Potwierdził to również podczas EURO, choć skala sukcesu z pewnością mogła być większa.

Jednocześnie zapominamy łaskawie, a co gorsza nie chcemy tego przyjąć do wiadomości, że nie jesteśmy pępkiem świata. Że jeszcze chodzi po ziemi co najmniej kilku innych sędziów, których warto docenić, honorować, czasem nobilitować. Kompletnie nie rozumiem larum podniesionego nad Wisłą, gdy zostało przesądzone, że zamiast Marciniaka głównym aktorem berlińskiego finału zostanie Francois Letexier. Bo co, Marciniak musi mieć monopol na wszystko, co najważniejsze? Finał mistrzostw świata i finał Ligi Mistrzów to mało? Zapominanie o tym, że splendoru na koniec kariery miał prawo oczekiwać świetny Daniele Orsato to jedno. Znakomita postawa Letexiera w finale to drugie. I zarazem mocna riposta ze strony UEFA na bzdurne do niej pretensje, że Marciniaka skrzywdziła.

Otóż sami się krzywdzimy takim pokrętnym stawianiem sprawy Marciniaka. A jednocześnie wyrzucamy na margines coś zdecydowanie ważniejszego. Że jeśli rozmawiamy o wielkiej piłce i wielkich imprezach i szukamy polskiego kontekstu w pozytywnym znaczeniu, to obligatoryjnie muszą nim być bezdyskusyjnie bardzo wysokie notowania Szymona Marciniaka.

I niestety nic więcej. Chyba, że znów chce się lamentować nad szarym ogonem reprezentacji, co bez wątpienia stanowi perfekcyjnie wyćwiczony stały fragment gry.

JERZY CIERPIATKA

Hits: 97

To top