Omijaniu sztywnego protokołu należą się czasem oklaski przy otwartej kurtynie. Decyzją Zarząd PZPN, do „Klubu Wybitnego Reprezentanta” dołączył niedawno Kazimierz Kmiecik, co uznać należy za akt sprawiedliwości dziejowej. Bez wątpienia zacne grono zostało rozszerzone o piłkarza, którego do tej pory tam brakowało. Ale przecież tylko i wyłącznie ze względów formalnych, które w tym wypadku stały w jawnej opozycji do piłkarskiej klasy i zasług.
Kto nie lubi Kazia? Poza Jackiem Gmochem (w latach jego mitręgi selekcjonerskiej) chyba nie ma takiej osoby, nawet w Cracovii, w której przez dwa lata terminował jeszcze przed zdaniem egzaminu na czeladnika. Przypuszczam, że Kmiecikowi wybaczali upokorzenia także bramkarze, choć seryjnie stawał się ich katem. Bo mimo doznanych krzywd nie byli w stanie skryć podziwu dla snajperskiego kunsztu Kazka.
Gdzie ów kunszt plasować? Pamiętam taką znamienną scenę, gdy w katowickim wydawnictwie „GiA” powstawała monografia upamiętniająca 90.lecie Wisły. Zawsze przy takich okazjach toczyły się dyskusje, niekiedy ożywione, na temat frontmenów sceny głównej, czyli okładki. Tu nie było wątpliwości, całkowicie podzielałem pogląd Andrzeja Gowarzewskiego, że trzeba stworzyć pokoleniową triadę. Z Henrykiem Reymanem (przedwojnie), Mieczysławem Graczem (krótko po okupacji) i wreszcie Kazkiem Kmiecikiem, najbliższym czasom współczesnym. Pewnikiem nie dało się wykonać lepszego trójskoku przez czas chwały.
Był panem starego stadionu przy ul. Reymonta. Dawał gwarancje systematycznego powiększania dorobku bramkowego, czasem zdobywał się na ekstrawagancje. Strzelenie pięciu goli poznańskiemu Lechowi na finiszu dramatycznego sezonu 1975/76 wprawdzie nie zostało spięte klamrą mistrzowskiego tytułu, na coś takiego miała nadejść właściwa pora dwa lata później, ale po dziś stanowi najlepszą egzemplifikację niesamowitych kompetencji snajperskich. Licznik ligowy zatrzymał się na liczbie „153”, daj panie Boże innym takich osiągnięć…
Skąd się wziął ten nadzwyczajny dar, aby nieomylnie trafiać do celu? W jednym z wywiadów Kaziu, chyba mimowolnie, rozwikłał tę zagadkę. Pytany o jakość współczesnego sprzętu, konkretnie piłek, skromnie oznajmił, że zaczynał praktykować od piłki gumowej. Pod kątem szlifowania techniki strzału zapewne była tym lepsza, im mniejsza.
Ma w kolekcji medal mistrzostw świata i dwa medale olimpijskie. Monachium, raz jeszcze Monachium, Montreal… Niestety, nigdzie tam nie był aktorem głównego planu. Pozornie naiwne stwierdzenie o szalonej konkurencji w tamtych czasach na krajowym rynku nie stanowi w przypadku Kmiecika próby wystawienia mu taniego alibi na okoliczność pod tytułem „niedosyt”. Ale przecież tak było, tłok w okolicach „16” panował niesamowity. Zabrze miało Włodka Lubańskiego, obłędnego technicznie Janka Banasia i „Diabła” Szarmacha, Sosnowiec uwielbiał Andrzeja Jarosika, w Mielcu z każdym meczem nabierał ekspresowego rozpędu Grzesiu Lato, dołączył do niego z Rzeszowa Janek Domarski. Głośnym idolem Cichej w Chorzowie był Asiu Marx, Bytom szczycił się Romkiem Ogazą, w Warszawie wstawiał ludwinowski bajer „Piłat” Gadocha. Jak dostać się na top tego ekskluzywnego towarzystwa, już w realiach drużyny narodowej?
Kazek trzymał fason, dorobek ośmiu goli w 34 meczach jest przyzwoity, ale do pełnej satysfakcji daleko. Co mogło przeważyć szalę na korzyść Kmiecika, dostarczyć niezbitego dowodu na konkretne udokumentowanie uzasadnionych aspiracji? W mym przekonaniu dwie sytuacje z niemieckiego mundialu, obie przez Kazka przegrane. O ile „pudło” ze Szwedami do dziś i w ogóle zawsze pozostanie niewytłumaczalne, to inny epilog konfrontacji z Seppem Maierem mógł stanowić moment zwrotny. Ten gol przybliżałby nas do mundialowego finału z Holandią… Kazek był cholernie pazerny na bramki, i w tej sytuacji nie popełnił błędu, ale Maier był jeszcze lepszy. Tak z perspektywy lat patrzmy na tamto zdarzenie, po prostu tak w sporcie bywa.
W holenderskim kontekście pozostał Kmiecikowi nieskrywany podziw dla fenomenu Johana Cruyffa, wzorca absolutnie doskonałego. Mieścił się w tym parametr cechujący obu: piekielnie szybka noga. Ten atut, częstokroć perfekcyjnie używany, stanowił dla obu piekielny oręż w walce z obrońcami. Aby nie było wątpliwości: nie stawiam Kmiecika na równi z Cruyffem, to niemożliwe, jeno szukam podobieństw. To samo zresztą odnosi się do precyzji strzałów, Johanowi musiałby przypaść do gustu sposób w jaki Kazimierz przelobował Petera Latchforda w pucharowym rewanżem z Celtikiem. Albo jak otworzył wynik w chorzowskim meczu z Argentyną, gdzie prosto spod chorągiewki przypomniał, że arcymistrzem goli strzelanych prosto z kornera był Krzysztof Baszkiewicz.
Kaziu Kmiecik, piłkarz absolutnie doskonały, zawsze pozostaje sobą. Ujmuje skromnością, był, jest i będzie na każde zawołanie Wisły, o której myśli dniami i nocami. A że skromny? On sam nie śmiałby upomnieć się o nominację do „Klubu Wybitnego Reprezentanta”. Tym lepiej, że Polski Związek Piłki Nożnej w tym Kazka wyręczył. I za to spod Wawelu i znad Wisły serdecznie dziękujemy.
JERZY CIERPIATKA
Hits: 7