Wygląda na to, że kac w ujęciu tradycyjnym bywa znacznie łagodniejszy od kaca kibica. Tamten puszcza nazajutrz, po jednym piwie z rana. Tymczasem hasło „Kiszyniów” odbija się czkawką przez dobry tydzień i końca nie widać. Tak samo długo trwa porównawcze określanie skali kompromitacji. Całkowita zgodność poglądów dotyczy uderzania o sufit.
Dla niektórych w Kiszyniowie doszło do kompromitacji największej w całej historii kreślonej w biało-czerwonych barwach. Na pewno? Zderzać się z roztrząsaniem dyskusyjnej kwestii można dwudrogowo. Poprzez drobiazgowe analizowanie rozmiarów klęsk, albo stosując zgoła inne kryterium: wedle rangi przeciwnika, któremu dano ciała, choć wyniki z pozoru zaprzeczały, iż doszło do skandali natury obyczajowej.
Pierwszy trop wiedzie w rewiry powszechnie znane, spenetrowane wielekroć, z dodatkiem komentarzy naiwnych. Garść przykładów:
• 0-4 z Francją (1939) – w styczniu nie powinni Polacy grać nigdy, nigdzie i pod żadnym pozorem;
• 0-8 z Danią (1948) – wysoka forma, zwłaszcza Tadeusza Parpana, przyszła dopiero na pomeczowym bankiecie;
• 1-7 z ZSRR (1960) – dwa tygodnie wcześniej była wygrana 3-2 ze Szkocją w Glasgow. Stąd w Moskwie pewnikiem zaszkodził nadmiar wody sodowej;
• 1-6 z Włochami (1965) – ani grać w styczniu (patrz wyżej, Paryż), ani tym bardziej w Święto Zmarłych (teraz, Rzym), bo wtedy klęska więcej niż pewna.
Trop drugi, kiedy udawało się uciec od porażek z outsiderami, może zaprowadzić w kierunku San Marino (wymęczone 1-0 u siebie, po kunsztownym „strzale” ręką Jana Furtoka), ale i Luksemburga. Z pewnych względów pragnę skoncentrować się na tym drugim rywalu.
Wiosną ’67 szykowano się do meczu Luksemburg – Polska w ramach eliminacji grupowych do finałów III mistrzostw Europy. Rywal dostał w skórę od Belgów, co wedle pewnej polskiej gazety spowodowało, iż „dotychczasowy opiekun drużyny narodowej Heintz otrzymał po 0:5 z Belgią votum nieufności. Skierowano ofertę do Belga Josepha Juriona, Luksemburczycy zaproponowali mu 6000 dolarów rocznej gaży oraz zwrot kosztów podróży i pobytu w ich kraju w okresie zajęć z kadrowiczami. Belg ofertę w zasadzie przyjął, żąda jednak podwyższenia gaży do 8100 dolarów. Przypuszczalnie obie strony dojdą do porozumienia”.
Weryfikacja tych „rewelacji”? Robert Heintz (a po prawdzie Heinz) otrzymał takie „votum nieufności”, że prowadził reprezentację przez następne dwa lata. Równie „wiarygodnie” miała się sprawa ze złożeniem oferty Belgowi Jurionowi. Jego kariera zawodnicza, nie trenerska, potrwała jeszcze kilka ładnych lat…
Sięgam po starą historię, bo w dużym stopniu dotyczyła Krakowa. Jesienią ’66, akurat w pierwszym meczu z Luksemburgiem, miał pecha Janusz Kowalik, któremu odgwizdano ofsajd tuż przed oddaniem skutecznego strzału głową. Tak się złożyło, że byłby to jedyny gol znakomitego lewoskrzydłowego Cracovii w drużynie narodowej… Kilka miesięcy później Kowalika już nie było w kraju. Wybrał się w rejs za Wielką Wodę, ceną za otrzymanie zgody było wniesienie przez Janusza ofiary w twardej walucie. Ale Cracovia była mocna na obu flankach ataku. Na prawym skrzydle pięknie grał Krzysztof Hausner i też znalazł się w orbicie zainteresowań selekcjonera. Akurat Michała Matyasa, z urodzenia lwowiaka, któremu Kraków był równie bliski. Przed rewanżem z Luksemburgiem Matyas widział Hausnera w kadrze. I jak się wkrótce okazało, dał mu szansę zagrania w reprezentacji. Akurat jedyną w karierze Krzyśka. Co o tym przesądziło? Ano mecz, który stanowił próbę generalną przed wyjazdem do Wielkiego Księstwa.
Na stadionie przy ówczesnej ulicy Puszkina formę wybrańców Matyasa miała przetestować reprezentacja Krakowa. Kto się w niej znalazł? Żelazny trzon stanowili wiślacy, ówcześni wicemistrzowie Polski. Czyli Henryk Stroniarz, Fryderyk Monica, Władysław Kawula, Ryszard Wójcik, Andrzej Sykta, Czesław Studnicki i Hubert Skupnik. Z graczy „Pasów” otrzymali nominacje Andrzej Rewilak, Stanisław Szymczyk i Ryszard Sarnat (zmienił Syktę). Tzw. drugi front był reprezentowany przez bezkompromisowego stopera Garbarni, Marka Konopkę i bramkostrzelnego napastnika Victorii Jaworzno, Ryszarda Magdziarza. Mecz bez stawki, o „czapkę gruszek”? Wytłumaczcie to 20 tysiącom widzów, którzy drzwiami i oknami walili na stadion Cracovii. A w nich waliła pałkami milicja, ale to było dopiero na deser.
Dla kadrowiczów trafił do siatki Hausner i nader szybko ustalił wynik. Stan 1-0 powinien się zmienić, ale arbiter z pobliskiej Bochni anulował gola strzelonego przez Kawulę z wolnego. Na listę mógł wpisać się Magdziarz, jednak zmarnował „setkę”. A później został tak poturbowany przez inżyniera Jacka Gmocha – który nigdy i nigdzie nie miał pardonu – że musiał opuścić murawę. Ale publika ani myślała odpuścić krzywdę wyrządzoną Magdziarzowi przez Gmocha. Z trybun zaczęto wzniecać okrzyki, na co konkretnie zareagowali stróże prawa, ochoczo używając do „akcji” sprzętu służbowego. Naoczni świadkowie wydarzeń jeszcze dziś zeznają, że milicjanci lali strasznie.
Kadra pojechała wkrótce do Luksemburga i w starciu z tą autentyczną potęgą wywalczyła cenny punkt w postaci bezbramkowego remisu. Zanim to nastąpiło, można było poczytać w gazecie, że po meczu w Krakowie „doszło do niepotrzebnych demonstracji i niesportowego zachowania się publiczności”.
A do czego doszło teraz w Kiszyniowie? Ano do:
• przegrania wygranego meczu przez piłkarzy mieniących się reprezentantami. (Co najwyżej własnych interesów);
• przyspieszonego wypisania sobie urlopów. Przerwa w zawodach, a nie ich koniec, to dla kadrowiczów widać pora idealna;
• repetycji uzasadnionych wątpliwości, czy taki kapitan jak ten z numerem „9” jest temu „zespołowi” do czegokolwiek potrzebny;
• wyrażenia bezgranicznego zdumienia, że nie tylko na podwórku można beztrosko grać w poprzek boiska od bocznego obrońcy do ostatniego stopera;
• skandalicznego braku elementarnej ambicji „reprezentacji”.
Czego ponadto szczerze żałować? Że nie było komu przywrócić porządku. Wprawdzie nie ma to z mej strony nic wspólnego z tęsknotą za starą krakowską milicją, ale to jej w Kiszyniowie najbardziej zabrakło…
Metaforycznie.
JERZY CIERPIATKA
Hits: 57