Kryminał Dawidowicza

Jak tworzyć zgrabne opowieści kryminalne? Gdyby pytać kilkoro klasyków gatunku, każde z nich dałoby inną receptę. U Agathy Christie byłoby 10 małych murzynków, niekoniecznie inwigilowanych przez Herculesa Poirot. Raymond Chadler obowiązkowo poprosiłby o pomoc Philipa Marlowe. Artur Conan Doyle mógłby otworzyć pole do popisu dla Sherlocka Holmesa i ewentualnie raz jeszcze dodać mu do towarzystwa poczciwego doktora Watsona. Zaś niejaki D.H. Lawrence może nawet byłby skłonny wyciągnąć spod łóżka kochanka lady Chatterley. Z przekąsem można zauważyć, że do tego eksluzywnego towarzystwa właśnie dołączył ktoś z naszych. To Paweł Dawidowicz, który jednym mistrzowskim ruchem wdarł się do elity. I to w sposób absolutnie oryginalny. Za to w klasyce niewątpliwie zaistniał na trwałe.

„Kryminał” jest od wtorku słowem bodaj najczęściej używanym i nie ma w tym nic dziwnego. Zagranie przez obrońcę poprzecznej piłki wprost pod nogi przeciwnika, co gorsza w bliskości polskiej bramki, musiało otworzyć Chorwatom na oścież drogę do celu, który w takich okolicznościach był dziecinnie łatwy do osiągnięcia. Mam świadomość, że błędy mogą zdarzyć się każdemu i od tego w futbolu nie ucieknie się nigdy. W sprawie Dawidowicza istotne jest jednak to o jakim błędzie mówimy. Z piłkarskich salonów czy okolic C-klasowego autu. Odpowiedź jest oczywista, do głowy defensora w ogóle nie powinien dotrzeć pomysł, aby zagrać tak jak zagrał. Nie ma dwóch zdań, doszło do pełnej kompromitacji.

W ogóle, z tzw. blokiem defensywnym jest katastrofa. I to pełna, co mecze z Portugalią i Chorwacją udowodniły ponad wszelką wątpliwość. Jan Bednarek kryjący Bruno Fernandesa na radar przy golu strzelonym przez Bernardo Silvę… Żałosna pogoń za Rafaelem Leão, który rozpoczynając bieg jeszcze na własnej połowie był na całym dystansie zdecydowanie szybszy z piłką niż obrońcy bez niej… A przecież zdarzały się sytuacje, gdy defensorzy byli wystawiani do wiatru, choć konto strat pozostawało bez zmian. Ale tylko dlatego, że Fernandes nie kończył prostych spraw jak należy… Czy jednak to zasługa obrony pełnej dziur? No jasne, że nie. Słusznie powiadają, że drużynę buduje się od tyłu. Jeśli po roku budzącej spore wątpliwości pracy Michała Probierza wiadomo coś, to pewność, że Bednarek, Dawidowicz, Sebastian Walukiewicz czy Jakub Kiwior nie dadzą mu w tej formacji zbiorowego poczucia bezpieczeństwa, ani że nie będą popełniać pospolitych błędów indywidualnych.

To jest największy ugór do zaorania przez Probierza. Ale są inne poletka zarośnięte chwastami. Trudno na przykład sensownie ogarnąć, dlaczego gra „narodowej” toczy się interwałami, których jakość to niebo i piekło. Innymi słowy kwadrans gry dobrej, która nagle przechodzi omal w stan beznadziei. W ogóle, na jak długo wciąż w tym samym meczu stać reprezentację, aby wyglądała okazale. Dla niektórych trop wiedzie w stronę tego jak spisuje się w danym fragmencie spotkania przeciwnik. I takie rozumowanie wcale nie musi iść w fałszywym kierunku, sam skłaniam się ku takiej opcji. Z zupełnie innych Chorwacji od początku meczu i do stanu 1-0 ekspresowo zrodziło się 1-3. Wówczas ujawniła się cała nasza bezradność. Jej skala w starciu z Portugalią była nieporównywalnie większa, wręcz ogromna, a różnica między obiema drużynami po prostu przepastna. Czy był to wyłącznie przygnębiający widok? Wbrew pozorom niekoniecznie. Z estetycznego bowiem punktu widzenia gra Portugalczyków była urzekająco piękna. Momentami nawet aż nazbyt piękna, gdy w sytuacjach wymagających nieuchronnego sfinalizowania oni szukali czegoś jeszcze bardziej kunsztownego. Aż stuprocentowe okazje w końcu trafiał szlag.

Było jeszcze kilka innych aspektów obu meczów. Olbrzymie pretensje Chorwatów o rzekomo bezpodstawne wyrzucenie Dominika Livakovića z boiska oddalam, bo ewidentne wybicie piłki nie może dawać alibi na ewentualność złamania komuś nogi, co w tym przypadku dotyczyło Roberta Lewandowskiego. Zaś mieli mym zdaniem rację, co wygodnie uszło naszej uwadze i niestety także sędziego, iż zanim Piotr Zieliński otworzył wynik zdążył być Igor Matanović bezceremonialnie obalony na murawę. Gołym okiem było natomiast zapewne dla wszystkich widoczne, że w prawdziwą siłę rośnie Nicola Zalewski. Nie boi się kiwać i wygrywa te pojedynki. Gra świetnie, a na dodatek do przodu, co wielu partnerom przychodzi z nieskrywaną niechęcią. Poniekąd zresztą można to zrozumieć, bo gdy w przeciwieństwie do Zalewskiego czegoś się nie potrafi…

Coś jeszcze na pocieszenie, słane cokolwiek drogą korespondencyjną? Dawno temu wyznałem z ręką na sercu, że nigdy wcześniej nie widziałem Holandii aż tak totalnie bezradnej jak przeciwko Niemcom w Hamburgu. Wprawdzie pozbawionej Robina van Persiego, Rafaela van der Vaarta, Arjena Robbena, ale tak czy inaczej po prostu nie wąchającej piłki. Wręcz zdruzgotanej przez rywala silniejszego o klasę, albo dwie. Tamten mecz w Hamburgu Holendrzy przegrali 0-3. Trzynaście lat później w Monachium niby nastąpiła wyraźna poprawa, ulegli 0-1, ale ten niski wynik stanowił tylko makijaż słabości totalnej. Słabości, a nie futbolu totalnego, niestety…

Pocieszenie numer dwa właśnie nadeszło od Marokańczyków, którzy po ledwie trzech miesiącach zwolnili Czesława Michniewicza. Pozazdrościć, szybciej się wyznali kto zacz niż my. Na dodatek, do rozszyfrowania zagadki mistrza Czesia wcale nie potrzebowali Christie, Chandlera czy Conan Doyle’a.

JERZY CIERPIATKA

Hits: 82

To top