Niezmiernie mi głupio, że również weteranów czasem ustawiam w kolejce, gdzie czekają na swoją porę. Do napisania o Lucjanie Brychczym zbierałem się od czerwca, gdy „Kici” (to pseudo wymyślił swemu podopiecznemu słynny węgierski trener Legii, Janos Steiner) skończył 90 lat i zdążyło minąć siedem dekad od pojawienia się Brychczego w Legii Warszawa. Ale dałem pierwszeństwo finałom EURO…
W końcu siadam do klawiatury, a powód jest niestety najgorszy z najgorszych. Bo Lucjan Brychczy właśnie nas opuścił… Nikt nie ma obowiązku kochania się w Legii. Za to wielki szacunek wobec Pana Lucjana to oczywistość. Bo Brychczy dla Legii to taka sama świętość jak Alfredo di Stefano dla Realu.
Ślązak z urodzenia, warszawianin z przymusu (służba wojskowa), a później świadomego wyboru, nie miał szczęścia do gazetowej wersji nazwiska. Bywało, że Ernest Pohl pojawiał się na łamach prasy jako Ernest Pol, „Kici” też przeżył swoje. Doskonale pamiętam, gdy długo figurował jako „Brychcy”, i to w renomowanych dziennikach sportowych. Natomiast nie było najmniejszych problemów ze skojarzeniem sylwetki prawego łącznika. Była charakterystyczna, mierzona skalą elegancji ruchów i cudownego wyszkolenia technicznego. No i obowiązkowo kojarzona z numerem „8”, skoro w starych czasach był on przypisany piłkarzom grającym na prawym łączniku.
W czasach, gdy TVP łaskawie faszerowała nas drugimi połowami meczów (przebieg pierwszej części rekapitulowano lakonicznie i w sposób czysto radiowy…) zdarzył się jesienią ’64 wyjazdowy mecz w Sztokholmie ze Szwecją. Gospodarze mieli w swych szeregach jednego z bohaterów mundialu sprzed sześciu lat, kiedy zaskakująco sięgnęli po wicemistrzostwo świata. To był Lennart „Nacka” Skoglund, na boisku i w życiu enfant terrible tamtych czasów.
Skoglund, o wieloletnim stażu internacjonała we włoskiej Serie A, też był maestro techniki, uwielbiał nią epatować tłumy. Ale trafiła kosa na kamień. „Nacka” zademonstrował przeciwko Polakom jedną z magicznych sztuczek, niewątpliwie obliczonych na poklask tłumów. „Kici” odpowiedział natychmiast i na tyle jednoznacznie, aby nakryć Skoglunda czapką. Publika oniemiała z zachwytu, choć dobre imię idola Szwedów właśnie narażono na szwank. Skoro jednak „wrażenie artystyczne” wywołane przez Brychczego było piorunujące…
Trick w Sztokholmie ujawniał tylko cząstkę niepośledniego talentu „Kiciego”. Demonstrował go wielekroć w lidze, również na krakowskim stadionie przy Reymonta. Kiedyś znalazł się oko w oko z bramkarzem Wisły, to był Bronisław Leśniak, i w całkowitej zgodzie z predylekcjami technicznymi musiał go nienagannym dryblingiem ograć, zanim skierował piłkę do siatki.
Zapamiętałem z tego meczu również inną scenę, a raczej scenkę natury obyczajowej. Legioniści, mimo prowadzenia, jakoś nie kwapili się po przerwie do wyjścia na boisko. Całkiem, całkiem wyglądająca niewiasta w końcu ośmieliła się wygłosić swoją wersję teorii spiskowej. „A może oni oddadzą mecz walkowerem?” – wyraziła obawę czy druga połowa w ogóle zostanie rozegrana. Zaległa głucha cisza, a każdy z facetów pomyślał pewnikiem to samo co ja, szczeniak. Że nawet bardzo urodziwych kobiet na stadionie słuchać nie wolno. A tym bardziej im wierzyć.
Brychczy (182 gole) w lidze nigdy nie doścignie Pohla (186), ale w reprezentacji go zdystansował liczbą gier (58) i stażem w drużynie „Biało-czerwonych” (15 lat). Co stanowiło największy powód do dumy? Suche statystyki nie zawsze oddają sedno sprawy. Otóż, tak przypuszczam, najmilej zapisały się w pamięci „Kiciego” dwie asysty, jakimi obdarował Gerarda Cieślika podczas słynnego meczu ze Związkiem Radzieckim jesienią ’57 w Chorzowie. „Dublet” Cieślika natychmiast przeszedł do legendy, ma tam zapewnione miejsce na wieczność. Ale nie wolno zapominać, że to właśnie Brychczy misternie przygotowywał grunt pod ciosy, które tak boleśnie ugodziły Lwa Jaszyna i resztę „sbornej”. To były podwaliny wyczynu, dzięki któremu sport nabrał znacznie szerszego wymiaru. Symboliki, że ruskim dało się popalić…
Natomiast zapewne nigdy nie był w stanie zrozumieć fenomenalny technicznie „Kici” tego, co na wiosnę ’62 wydarzyło się na Parc des Princes w Paryżu. Zaś działy się tam rzeczy dziwne a ciekawe… Najpierw posłał piłkę do siatki Roman Lentner i uczynił to prawą nogą, co w przypadku tego lewoskrzydłowego stanowiło absolutny ewenement. A później akurat Brychczy z kilku metrów trafił w poprzeczkę, choć zwłaszcza dla niego powinna to być dziecinnie prosta sprawa do załatwienia. Akcja na szczęście trwała, sekundy później wreszcie padł gol. I strzelił go Brychczy, A Polska pokonała na obcym terenie Francję 3-1…
„Kici” zbierał się długo do pucharowego lotu. Był przy Legii, kiedy wprawdzie nie dała rady – w kontekście dwumeczu – Slovanowi Bratysława, choć i tak urodził się przy tej okazji niezapomniany sygnał radiowej „Kroniki Sportowej”. Wiele lat później Legia została półfinalistą Pucharu Klubowych Mistrzów Europy i Brychczy wciąż brał w tym udział. Mało, to on utorował drogę do awansu, gdy jak zwykle sprytem, atrybutem wręcz nieodłącznym, wyprowadzał w pole defensorów Galatasaray Stambuł. A gdy już zawiesił buty na kołku, wcale nie tak dużo brakowało, aby jesienią ’72 w roli asystenta trenera wejść na boisku w Reykjaviku. Ostatecznie nie było ku temu potrzeby, ale z 38 latami na karku awaryjnie zgłaszał gotowość startową na okoliczność, gdyby trzeba było podnieść się z ławki…
Teraz, niestety, zostało nam pomodlić się za duszę wspaniałego człowieka oraz fantastycznego zawodnika. I gorąco poprzeć apel Andrzeja Strejlaua, aby do pomnika Kazimierza Deyny doszedł wkrótce pomnik „Kiciego”. Będą pasować do siebie symboliką jak ulał.
Lucjan Brychczy… Piękna, nieskazitelna postać. Wcale nie bez powodu przypomniałem na wstępie di Stefano. Bo nie tylko w Madrycie zdarzają się święci naprawdę.
JERZY CIERPIATKA
Hits: 55