To Massimo Moratti przekazał wczoraj tę hiobową wieść o śmierci Luisa Suáreza. Moratti od dziesięcioleci jest kojarzony z Interem Mediolan, którego długo był prezydentem i któremu z prywatnego konta naftowego bilionera ofiarował krocie, gdy część gigantycznej fortuny miał kaprys wydawać na spektakularne transfery Brazylijczyka Ronaldo, Włocha Christiana Vieriego, Portugalczyka Luisa Figo czy Holendra Wesleya Sneijdera. Teraz Moratti jest pogrążony w żałobie, choć tego świata nie opuścił nikt z rodziny. Ale zarazem ktoś wystarczająco bliski uczuciowo, aby szykować czarny garnitur do udziału w ostatniej posłudze. Opuściła ziemski padół wielka legenda Interu, choć zejście Suáreza z warty bez wątpienia opłakuje cały świat. Bo był zawodnikiem absolutnie najwyższego formatu w wymiarze historycznym i w skali globalnej.
Ale zacząć trzeba od Stadionu Śląskiego, a nie San Siro. Hiszpan Luis Suárez Miramontes (trzeci człon brzmi pięknie, prawda?) to królewicz z bajki, która kiedyś rozgrywała się w Chorzowie. Jesteśmy w czerwcu 1959 i jednocześnie w piłkarskim raju. Mamy komu kibicować, bo grają biało-czerwoni i to niejako w premierze Pucharu Narodów (późniejsze mistrzostwa Europy). Rywal jest piekielnie trudny, naprawdę z najwyższej półki. Starym Kontynentem niepodzielnie rządzi Real Madryt, ale poglądu o jego prymacie wcale nie podzielają w Barcelonie. Na Stadion Śląski zjeżdżają połączone siły, iście potężna armada pod wodzą Helenio Herrery. Jak oprzeć się tej nawałnicy?
Po przeszło sześciu dekadach od tamtego wydarzenia jego naoczni świadkowie wciąż zgodnie zeznają, że choć Polska uległa Hiszpanii 2-4, to celująco zdała egzamin z niezłomności charakteru. Było to połączone z wysokimi umiejętnościami pokolenia Pohlów, Brychczych, Koryntów, Zientarów, Baszkiewiczów… Herosów okresu, kiedy Polska miała do dyspozycji znakomitych piłkarzy, tylko że właśnie dyspozycje wydawane z wysokości selekcjonerskiej ławki nie zawsze były odpowiednie. I dopiero Kazimierz Górski wiedział, bardziej na nos niż z książek, jak zdyskontować potencjał drzemiący w reprezentantach. Tyle że już w następnym pokoleniu…
Ad rem… Wskazane wyżej elementy znacząco podniosły jakość widowiska w Chorzowie, absolutnie wyjątkowego pod względem doznań estetycznych. Wyniosły je prawie na szczyt meczów rozgrywanych przez Polaków w chorzowskim kotle czarownic, zdaje się, że tylko słynny mecz z Holendrami (1975, 4-1) trzeba stawiać jeszcze wyżej w tej subiektywnej klasyfikacji. Nasz zasadniczy problem wiązał się niestety z tym, że Hiszpanie, abstrahując od innych asów, dysponowali duetem Alfredo Di Stefano – Luis Suárez. Nie chodziło tylko o ustrzelenie przez obu dubletów. Szło o pokazanie futbolu godnego arcymistrzów.
Chorzów zapisze ten fakt na wieki we wdzięcznej pamięci, ale też w nieskończoność trwać będzie żal, iż tych hiszpańskich delicji już więcej nie podano na polski stół. W chwili meczu na Śląskim wywodzący się z La Coruñi Suárez był od czterech sezonów graczem Barcelony. Jeszcze w jej barwach spowodował spektakularne wyeliminowanie Realu z Pucharu Europy, został laureatem „Złotej Piłki” w szalenie prestiżowym plebiscycie „France Football”, ale też przegrał z Benfiką Lizbona finał PE. Następny ruch był skierowany w stronę Mediolanu, bo tam świeżo zakotwiczył Helenio Herrera.
Herrera w różnych miejscach świata uwielbiał być cokolwiek ekscentrycznym dziwakiem. W Chorzowie również. Kiedy w początkowych fragmentach meczu piłka jeszcze nie za bardzo chciała Hiszpanów słuchać, Helenio wezwał do bocznej linii prawego obrońcę Ferrana Olivellę i coś mu wetknął do ręki. Była to… szpilka, którą Helenio rozkazał Olivelli przekłuć nieposłuszną futbolówkę. Aby zmusić angielskiego sędziego Arthura Ellisa do wymiany piłki. Ellis nie miał wyjścia, wtedy można było rozpocząć urzekający pokaz fandango…
Herrera był doprawdy „Wielkim Magiem” boiskowej strategii, choć do dziś nie brakuje opinii, że jako autor pomysłu o „catenaccio” mógł stać się grabarzem futbolu. Perfekcyjnie budując wokół obrony Interu mur, tworząc podwójne zasieki, Herrera doskonale wiedział, że koniecznie trzeba mu centralnej postaci. Piłkarza o szerokim spektrum widzenia, umiejącego znaleźć niezbędny balans w drużynie, której ważnym atutem również miało być kreowanie akcji. Suárez nadawał się do tej roli idealnie. I jeśli powszechnie przylgnęło do niego miano „Architekta”, może nawet Gaudiego futbolu, to me skojarzenie idzie w stronę ekranu. To był prawdziwy „Mózg”, choć wcale nie z francuskiej komedii i nie mający nic wspólnego z Bourvilem.
W Interze wiodący wpływ Suáreza, mimo równoczesnej eksplozji talentu Sandro Mazzoli, objawiał się wielekroć, również w trakcie podwójnego podboju klubowej Europy. Na drużynę narodową miał wpływ już znacznie mniejszy, bo rzadko w niej występował. Chwalebnym wyjątkiem od reguły były finały ME ’64, a w nich zwycięstwa Hiszpanii nad Węgrami i ZSRR. Luis dobiegał wówczas „30”, to idealna pora na objawienie pełnej dojrzałości piłkarskiej. Budował, rzucał w bój podwładnych, trzymał kontrolę nad całością. Równocześnie zachowywał się dostojnie, dyskretnie, elegancko. Owa elegancja, pozbawiona krzykliwej nachalności, pozostała cechą charakterystyczną dla Suáreza już do końca jego wspaniałej kariery.
Czy czegoś żałował? Może tego, że inny Luis Suárez, niewątpliwie znakomity piłkarz z Urugwaju, czasami brukał nazwisko zachowaniami skrajnie fatalnymi, zahaczającymi nie o magię futbolu, a kojarzonymi stomatologicznie ze zgryzem (słynne ślady zębów na ciele Giorgia Chielliniego)… Z całą pewnością natomiast nigdy nie pogodził się właśnie odeszły geniusz, że pozbawiono go zaszczytu ponownego wygrania plebiscytu „France Football”. Po 1960 mogło to nastąpić cztery lata później, lecz więcej głosów od Suárez otrzymał Szkot Denis Law. Też znakomitość w każdym calu. – Tyle, że za moimi plecami – szczerze zeznawał Luis w dokumentalnym filmie, który na szczęście wciąż krąży po sieci…
JERZY CIERPIATKA
Hits: 60