Michała Listkiewicza w świecie futbolu przedstawiać nie trzeba. Były prezes PZPN (1999-2008), międzynarodowy sędzia piłkarski (finał MŚ 1990 na linii), dziennikarz (“Tempo”, “Sport”…), hungarysta, a ostatnio także prezes Polskiego Związku Teqballu. 20 maja “Listek” obchodzi 70. urodziny, z tej okazji rozmawiamy o jego kontaktach z… Krakowem i krakowianami…
— Jako kolega z tej samej firmy, choć nigdy razem nie pracowaliśmy, muszę zacząć od redaktora Jana Rottera. Bo właśnie z inspiracji ówczesnego szefa gazety zlokalizowanej wtedy w podziemiach „krążownika Wielopole” zaczęła się Twoja przygoda z „Tempem”.
— Zresztą w bardzo młodym wieku, miałem wtedy bodaj 17 lat. Okoliczności były cokolwiek nietypowe. W zamieszczonej w „Tempie” relacji z meczu warszawskiej Polonii z kimś tam, chyba z Avią Świdnik, winą za porażkę obciążono bramkarza Jerzego Szulca. Jako zagorzały kibic Polonii chodziłem na jej wszystkie mecze i wkurzyłem się mocno, że relacja była bardzo nierzetelna. Bowiem Szulc w ogóle nie grał w tym meczu, akurat tego dnia miał własne wesele. Odręcznie napisałem list do „Tempa”, po dwóch tygodniach przyszła odpowiedź od redaktora Rottera. Przepraszał za zaistniałą sytuację i jednocześnie zapytał, czy nie podjąłbym się roli korespondenta z Warszawy. Oczywiście zgodziłem się, a wkrótce doszło do spotkania w Krakowie. Honory gospodarza pełnił redaktor Rotter i musiał mieć zdziwioną minę, że naprzeciw siedzi nastolatek… Przyjechałem do Krakowa z narzeczoną, redaktor zaprosił nas na obiad i jeszcze zafundował wycieczkę do Wieliczki. Najważniejsze jednak było to, że dostałem piękną skórzaną legitymację służbową ze złotymi literami. Byłem z tego bardzo dumny. Najpierw koncentrowałem się na pisaniu relacji piłkarskich, później doszły inne obowiązki, zwłaszcza związane z obsługą meczów koszykówki. To była trampolina do pracy dziennikarskiej, później w innych redakcjach. W sumie przez jedenaście lat, dotyczyło to przede wszystkim katowickiego „Sportu”, choć nie tylko. Ale „Tempo” było pierwsze i na zawsze zapadnie w pamięć. Również dlatego, że podczas wizyt na Wielopolu utwierdzałem się w przekonaniu jak świetna, wręcz rodzinna atmosfera tam panowała.
— Każdy, zwłaszcza adept, odnotowuje jakieś wpadki…
— Mnie też to nie ominęło. Poszedłem na mecz bokserski Polonii z Metalem Tarnów o wejście do II ligi i nie zapisałem nazwiska zawodnika wagi ciężkiej u gości. Dałem więc w wynikach, że w tej kategorii wygrał polonista, bodaj Poznański, ale nie podałem kogo znokautował. Zadzwonili z Krakowa, byłem bezradny, nikogo w hali już nie było. Niebawem przeczytałem w „Tempie”, we własnej relacji, że Poznański znokautował w pierwszej rundzie Listkiewicza…
— Byłeś z kimś w redakcji „Tempa” szczególnie zaprzyjaźniony?
— No wiesz, z tak odległej perspektywy czasowej to już się zaciera w pamięci. Na pewno nauczycielem zawodu i w ogóle życia był Jan Rotter. A już grubo później Rysiek Niemiec, kolejny przedstawiciel wielkiej sztafety pokoleniowej. Ze starszymi dziennikarzami były to relacje na zasadzie mistrz – uczeń. Myślę przykładowo o Janie Frandofercie, także Andrzeju Stanowskim, który najdłużej pracował w „Gazecie Krakowskiej”. Stosunki towarzyskie z krakowskimi kolegami były świetne, do czego także przyczyniły się koszykarskie mistrzostwa Polski dziennikarzy. Do wyjazdów do Zakopanego nakłonił mnie Rysiek Niemiec i to pewnikiem jego protekcji zawdzięczam, że na chwilę wychodziłem w reprezentacji Warszawy na parkiet. Inaczej nie miałbym szans, w ekipie były takie tuzy jak Zdzisiek Ambroziak (choć siatkarz, ale dwumetrowy), Andrzej Feliks Żmuda, Ryszard Żochowski czy Marek Rudziński. Rysiek Niemiec jednak zdołał ich przekonać, że skoro Listkiewicz już przyjechał do Zakopanego, to powinien choć powąchać piłkę…
— Jesteśmy w roku 1973, wiadomo, mundialowe eliminacje zakończone remisem na Wembley. Dokładnie w tym roku zostajesz pasowany na sędziego piłkarskiego. Kraków szczycił się wtedy seniorami: Andrzejem Rutkowskim, Julianem Mytnikiem, Stanisławem Biernacikiem czy Grzegorzem Prącikiem. Ale w kręgu Twoich najbliższych znajomych, i zapewne przyjaciół, znalazły się następne pokolenia krakowskich rozjemców.
— Bardzo przyjaźniłem się z Aleksandrem Suchankiem. Olek był dla mnie wzorem, miałem kiedyś zaszczyt sędziować u jego boku mecz na starym Wembley. To była niesamowita postać, pełna dobroci i życzliwości, a jednocześnie wielki autorytet sędziowski. Bardzo mi było przykro, że dał się wrobić w aferę, o której było głośno w kraju. A sprawa była banalna, pozwolił komuś zapłacić za obiad, którego koszt obowiązkowo powinien być pokrywany z diety sędziowskiej. Pod względem przepisów wina Olka była ewidentna, ale sprawie nadano zdecydowanie za duży rozgłos. Olek był człowiekiem do rany przyłóż i do dziś żałuję, że w tamtych trudnych chwilach jakoś do niego nie zadzwoniłem. A on był wspaniały jako człowiek i otworzył mi wielki świat. Kilkakrotnie brał mnie jako liniowego asystenta za granicę, gdzie widać było jak na dłoni, że kompletnie nie jest zainteresowany dobrami materialnymi. W przeciwieństwie do nas, bo każdy oglądał dolara na trzy strony. W Polsce zarabiało się wtedy 30 dolarów miesięcznie, nam za mecz płacono 400 dolarów… Olek dogryzał nam w takich sytuacjach: pogoniliście przez dwie godziny na świeżym powietrzu, zarobiliście kupę kasy, a teraz ściubicie 5 czy 10 dolarów na prezent dla żony… Powiada się, że krakusy to centusie. Olek stanowił tego absolutne zaprzeczenie.
— Scharakteryzuj kilka postaci z tego środowiska.
— Przedstawiciele starszego pokolenia byli moimi obserwatorami. Szczególną atencją darzyłem Grzegorza Prącika i Władysława Michalika. To byli niesamowici ludzie, taka stara krakowska inteligencja. Największym zaszczytem było to, że inżynier Prącik zaprosił mnie do domu. Do takiej starej kamienicy, mieszkania z pianinem, na którym grał. A żona miała przyszykowane krakowskie specjały. Nie zdarzało się często, a raczej niezmiernie rzadko, żeby obserwator zapraszał do siebie sędziego. Z kolei Władysław Michalik to kolejna legenda, sędzia i obserwator z najdłuższym stażem. I doskonale znany również na niwie hokejowej. To były postaci renesansowe. Bardzo dobre relacje miałem z Wieśkiem Bartosikiem, któremu życzę jak najszybszego powrotu do zdrowia. A przecież nie wolno zapomnieć o takich tuzach jak Edek Norek, Edek Iwański, czy wciąż w formie Stefan Socha, choć na nich lista wcale się nie kończy. To była elita polskiego sędziowania i przy okazji świetni koledzy. Nie było szans, aby po moich przyjazdach pod Wawel któryś z krakowskich sędziów nie zaprosił do restauracji. W innych miastach to się nie zdarzało. Tam było znacznie chłodniej, zachowywano dystans. Warto w tym miejscu dodać, wychodząc poza krąg sędziowski, Ludwika Mięttę, wieloletniego prezesa Wisły, z którym bardzo się przyjaźnimy i do tej pory wymieniamy korespondencję. Kiedy przyjeżdżałem sędziować mecze piłkarskie, często zostawałem na basket. Ta niesamowita atmosfera starej hali przy Reymonta, ten poziom koszykarek i koszykarzy Wisły, ręce same składały się do oklasków…
— Jaki mecz rozegrany pod Wawelem, a sędziowany przez Ciebie, najbardziej zapadł w pamięć?
— Jakiś bardzo trudny mecz sędziowałem na Suchych Stawach, gdy Hutnik grał w ekstraklasie. Ale szczegółów już nie jestem w stanie odtworzyć.
— W 1994 główne obchody jubileuszu 75-lecia PZPN miały miejsce w Krakowie. To była ogromna przyjemność zobaczenia z bliska i nawet krótkiej rozmowy z takimi asami Wunderteamu Gusztava Sebesa jak Ferenc Puskas, Nandor Hidegkuti oraz Jenö Buzanszky. Jako działacz sportowy i jednocześnie hungarysta miałeś pewnikiem pokaźny udział, że pojawili się na meczu węgierskich i polskich oldbojów.
— Byłem na tym meczu jako tłumacz, chyba też sędziowałem. A później był wspaniały bankiet w hotelu „Royal”, na którym pokaźnej postury Puskas pytał co chwila Kazimierza Górskiego, czy w Polsce nie ma większych kieliszków… Tak, swoimi kanałami udało się spełnić prośbę Kazimierza Górskiego, aby do Krakowa przyjechali nie tylko dobrzy piłkarze, ale nade wszystko prawdziwe legendy futbolu. Bo kto mógł lepiej uświetnić uroczystość jak nie Puskas czy Hidegkuti?
— Prezesem Węgierskiego ZPN był nieco wcześniej György Szepesi, też dziennikarz, zresztą legendarny. Po kilku latach Ty zostałeś prezesem PZPN. Kilku krakowskich działaczy pracowało w tamtym okresie na niwie związkowej. Ryszard Niemiec, Mieczysław Karus…
— W zarządzie PZPN zawsze miałem oparcie w krakusach, bo jeszcze był Janusz Hańderek. Ryśkowi już tego nie przekażę, ale trochę miałem do niego żal. W roku 2008 mogłem zostać prezesem honorowym PZPN, wszystko było praktycznie przesądzone, ale Rysiek nakłonił mnie, abym w ostatniej chwili zrezygnował z tego zaszczytu. Warto pamiętać, że czasy były trudne, afera korupcyjna, cała nagonka na środowisko… Posłuchałem Ryśka, publicznie podziękował, że zachowałem się bardzo honorowo. OK, jednak prezesem honorowym już nie zostałem… Ale już na poważnie, Kraków zawsze stanowił we władzach PZPN siłę napędową. I jeszcze jedno. Jak przyjeżdżali do Związku znaczący działacze FIFA czy UEFA, to miejscem docelowym zawsze był Kraków. Bo, umówmy się, Warszawa nie jest taką atrakcją turystyczną. W takich sytuacjach wyznaczałem najczęściej Zdziska Kręcinę, aby koniecznie zabierał gości do Krakowa. Tam, z racji kompetencji zawodowych, przygotowywał to perfekcyjnie Andrzej Sękowski, z którym do teraz współpracujemy na niwie związkowej. Dwa dni w Krakowie i goście wracali stamtąd zachwyceni…
— Już po zakończeniu Twej dziewięcioletniej prezesury liczyliśmy, że EURO 2012 zagości w naszym mieście. Niestety…
— Nie ma co owijać w bawełnę, zadecydowały względy polityczne. I stało się źle, sam tego żałowałem. Na osłodę, w Krakowie miały bazę tak potężne reprezentacje jak Anglia, Holandia i Włochy, te wywalczyły wicemistrzostwo Europy. A i turyści drzwiami i oknami walili do Krakowa… Ale satysfakcja miała również wymiar prywatny. Przy okazji EURO dostałem zadanie zaopiekowania się dwoma słynnymi trenerami, chodziło o Arsene’a Wengera i Gerarda Houlliera. Oczywiście polecieliśmy do Krakowa, oprócz tego Oświęcim, Wieliczka… Do tej pory Arsene Wenger przysyła mi życzenia świąteczne.
— Przed kilku dniami doszło do przemiłego wieczoru w Konsulacie Generalnym Węgier przy ul. Lubicz. Okazją była promocja książki „Listek”, jaka właśnie ukazuje się na rynku. W tym niejako „curriculum vitae” znalazło się miejsce na Kraków?
— Oczywiście. Na Kraków i ludzi z Krakowa, najczęściej starych przyjaciół. Kraków to dla mnie miejsce szczególne i takim na zawsze pozostanie. Teraz mieszkam trochę dalej od Krakowa, bo przeniosłem się do Gdyni. Ale Pendolino pędzi tu ledwie 5,5 godziny. Czasem jeżdzę też do Tarnowa, na cykliczne spotkania Towarzystwa im. Józefa Bema. Ale do Krakowa jest mi zawsze po drodze. Będę tu zresztą już niebawem. Zbliżają się Igrzyska Europejskie i jestem dumny, że w ich programie znalazła się dyscyplina, o którą walczę. Chodzi o teqball, czyli odbijanie piłki tak, aby trafiła ona w specjalnie zaprojektowany stół. Finały odbędą się w Rynku Głównym, sceneria niepowtarzalna… Przyjadę tu w nowej roli: prezesa teqballu a nie PZPN.
— Zatem do zobaczenia znów pod Wawelem. Na razie przyjmij życzenia z okrągłej okazji 70. urodzin. Składam je akurat z pozycji kogoś, kto niebawem sam znajdzie się w podobnej sytuacji…
Rozmawiał: JERZY CIERPIATKA
Hits: 251