W wieku 81 lat zmarł Orest Lenczyk – były trener klubów Ekstraklasy, członek Zarządu PZPN. O śmierci Lenczyka poinformował w mediach społecznościowych Łukasz Gikiewicz, który współpracował z nim w Śląsku Wrocław.
Urodzony w Sanoku znany i ceniony szkoleniowiec pracował m. in. w Wiśle Kraków (mistrzostwo w 1978 i 2001), Cracovii, Pogoni Szczecin, Stali Mielec, Śląsku Wrocław (mistrzostwo w 2012), Ruchu Chorzów, Widzewie Łódź, GKS Katowice, GKS Bełchatów, Zagłębiu Lubin. Jako piłkarz występował m.in. w Sanoczance, Ślęzy Wrocław i Moto Jelcz Oława.
Pogrzeb odbędzie się w sobotę 15 czerwca o godz. 14 na cmentarzu parafialnym w Krakowie na Bielanach.
Wspomnienie o Oreście Lenczyku – laczynaspilka.pl
Wybitnej postaci Oresta Lenczyka poświęcaliśmy wiele publikacji. Najpierw na łamach „Tempa”, później miesięcznika „Futbol Małopolski” – organu MZPN. Dziś, w tych nader smutnych okolicznościach, przypominamy materiał zamieszczony w „FM”, kiedy w latach 2009-2010 Orest Lenczyk był szkoleniowcem Cracovii i jak zwykle pracował bardzo kompetentnie. Co – w trenerskiej branży niestety bywa to regułą – nie uchroniło Go nieco później od przymusowej zmiany miejsca zatrudnienia. Stracił na tym Kraków, zyskał Wrocław, wkrótce fetował tamtejszy Śląsk tytuł mistrza Polski. Pod wodzą właśnie Oresta Lenczyka…
OREST LENCZYK: Człowiek obydwu stron Małych Błoń
Orest – imię pochodzenia greckiego. Wywodzi się od słowa oros, które oznacza “góra”. Samodzielnie funkcjonujący skrót imienia Orestes (postać mitologiczna, “góral”, w mitologii syn Agamemnona i Klitajmestry). Orest jest zawadiacki i spontaniczny. Mityczny Orest, człek władczy, bohater licznych antycznych dzieł literackich, był długowieczny. Dożył dziewięćdziesiątki. Umarł od ukąszenia jadowitego węża.
Przeniknąć Oresta Lenczyka, wejść do wnętrza człowieka, tyleż oryginalnego, co tajemniczego to rzecz niełatwa. Niepodobna w godzinnej rozmowie poznać motywujące siły szkoleniowca, który od 40 lat zasiada na trenerskiej ławce. Trudno opisać losy kogoś, kto będąc członkiem trenerskiej rodziny zarazem się od tej familii dystansuje, nie podziela jej zachowań, nie uczestniczy w odprawianych rytuałach. Ale bezwzględnie warto przyjrzeć się człowiekowi, który kierował poczynaniami zespołów najwyższej klasy rozgrywkowej blisko 500 razy i niedawno pokonał w tej konkurencji dotychczasowego lider listy, Teodora Wieczorka.
Rekordzista
Trenerski dorobek 67-letniego Lenczyka (ur. 28 grudnia 1942 roku w Sanoku) jest imponujący. Pracuje w zawodzie blisko 40 lat. Szkoleniową robotę rozpoczął w 1970 roku w trzecioligowych Karpatach Krosno. Następnie objął czwartoligową Siarkę Tarnobrzeg, którą w ciągu dwóch sezonów wprowadził do drugiej ligi. Młodym szkoleniowcem zainteresowała się krakowska Wisła. Do klubu z ul. Reymonta trafił w 1975 na stanowisko asystenta. Rok później został trenerem drużyny seniorów i w sezonie 1977-78 doprowadził „Białą Gwiazdę” do pierwszego od 1950 tytułu mistrza kraju oraz do 1/4 finału Pucharu Mistrzów w sezonie następnym.
Następnie pracował w Śląsku Wrocław(wicemistrzostwo), Ruchu Chorzów (3. miejsce w lidze), ponownie w Wiśle, Widzewie Łódź, GKS-ie Katowice (3. miejsce w lidze), znowu w Wiśle, Pogoni Szczecin, po raz kolejny w „Gieksie”. Następnie prowadził dobrze sobie znane drużyny Ruchu, Widzewa i Wisły. W 2005 objął ster GKS-u Bełchatów, z którym w 2007 sięgnął po wicemistrzostwo Polski. Wiosną 2009 roku do Ekstraklasy wprowadził Zagłębie Lubin, a od 12 sierpnia 2009 roku pracuje w Cracovii. Z „Pasami” idzie mu całkiem, całkiem. I największym jego osiągnięciem nie są bynajmniej bieżące wyniki zespołu, ale determinacja z jaką potrafi przekształcać Cracovię w klub zdolny rywalizować z najlepszymi, walczy o najwyższe cele.
Magia Romana Zbroi
Orest Lenczyk wychował się w Sanoku, mieście które po II wojnie światowej przybliżyło się raptownie do ZSRR. Granica rozdzieliła rodzinę Lenczyków, związaną od pokoleń z województwem lwowskim. Polityczne meandry tamtych lat ciążyły nad rodzinnymi dysputami. Młody Orest łaknął życia, chciał cieszyć się młodością. Wydawało się nawet, że podąży śladami ojca, muzyka wykształconego w Lwowskim Konserwatorium.
Stało się jednak inaczej, bowiem pociągał go sport, który wówczas wydawał się być enklawą względnej wolności, stwarzał możliwości naturalnej rywalizacji. W latach 50. XX wieku na Rzeszowszczyźnie sport rozkwitał pełną parą. Hokej, boks, lekkoatletyka, narciarstwo zjazdowe, biegowe, skoki… oraz, oczywiście, futbol. Lenczyka interesował niemal każdy rodzaj fizycznych zmagań, niemniej piłka nożna najbardziej.
Na rozwój futbolowej pasji Oresta istotny wpływ miały niewątpliwie wydarzenia roku 1957. Pierwsze nastąpiło w momencie, kiedy na treningu Sanoczanki zjawił się Roman Zbroja – słynny środkowy napastnik (lub lewy łącznik) Cracovii a następnie Śmigłego Wilno w towarzystwie innego „Pasiaka” Mariana Jabłońskiego. Obaj uchodzili w środowisku za synonim krakowskiej kultury gry. Pryncypia tej szkoły sprowadzały się do technicznej maestrii oraz wyrozumowanej i skutecznej taktyki.
Zbroja miał prowadzić treningi piłkarzy z Sanoka, dowartościować ich grę. Dotychczas seniorski zespół Sanoczanki szkolił się w myśl nudnej metody prostego „ładowania akumulatorów”. Na trening pana Romana dokooptowano najzdolniejszych juniorów, w tym Lenczyka. To wówczas młody Orest po raz pierwszy zrozumiał zasady gry w futbol: dobre, skuteczne przyjęcie i opanowanie piłki oraz celne podanie do rywala. Piłka nożna Romana Zbroi była ciekawa, lekka, wirtuozowska. Cieszyła i satysfakcjonowała. Drugim wydarzeniem zapadłym w pamięć Oresta Lenczyka na zawsze był mecz Polska – ZSRR rozegrany 20 października 1957 na Stadionie Śląskim, w którym biało-czerwoni wygrali 2-1. Transmisja radiowa spotkania, tyleż sportowego co politycznego, wspaniałe gole Gerarda Cieślika, euforia zwycięstwa, duma z pokonania wielkiego rywala wryły się w pamięć na zawsze.
Nauczyciel sportu
Z Sanoczanki piłkarz Lenczyk trafił do Stomilu Poznań, następnie Ślęzy Wrocław i Moto Jelcza Oława. W wieku dwudziestu ośmiu lat zakończył zawodniczą karierę i rozpoczął pracę szkoleniową. Do zawodu przygotowywał się początkowo w Gdańsku, w Studium Nauczycielskim Wychowania Fizycznego, uczelni przygotowującej wykwalifikowane kadry do zawodu nauczyciela wychowania fizycznego. Przy Studium działał Ośrodek Przygotowań Olimpijskich, gdzie mieszkali i trenowali najwięksi ówcześni sportowcy Polski: lekkoatleci, bokserzy, szermierze, medaliści mistrzostw świata i olimpiad. Lenczyk mieszkał we wspólnym akademiku ze sportowymi asami, przenikał atmosferą rywalizacji, chłonął trenerskie nowinki. Z Gdańska Orest Lenczyk przewędrował do Wrocławia, gdzie podjął dalszą naukę w Wyższej Szkole Wychowania Fizycznego. Czuł bowiem, że winien kontynuować edukację w wybranym zawodzie, rozwijać się. Myślał o pracy na uczelni, przy futbolu lub… narciarstwie, o związaniu się ze stolicą Dolnego Śląska. Plany pokrzyżowało życie.
Trener
Rodzinne sprawy wezwały do Sanoka. Taki był nakaz wydarzeń. Był rok 1970. Podjął pracę w Karpatach Krosno. I tak to się zaczęło…
- Pamięta Pan debiut w ekstraklasie?
- Wisła wygrała w Mielcu ze Stalą, a gola strzelił Kazek Kmiecik. Sezon 1977/78 zakończył się tytułem mistrzowskim dla „Białej Gwiazdy”.
- I do tej pory nie udało się Panu powtórzyć tamtego sukcesu. Kiedy było najbliżej?
- Musiałbym sięgnąć po ściągawkę i spytać Pana „Fryzjera”, albo jemu podobnych. Po dwóch latach pracy w Śląsku Wrocław była szansa. W pewnym momencie bardzo dobrze szło z Ruchem. W Widzewie już takiej możliwości nie było, bo wchodziła nowa generacja piłkarzy. W Katowicach mnie zwolniono, gdy byłem na pierwszym miejscu. To samo było w Wiśle.
- Aż cztery razy prowadził Pan Wisłę. Z różnym skutkiem.
- Nie chcę powiedzieć, że godziłem się z litości, choć nie wpraszałem się. Raczej sytuacja rodzinna wskazywała na to, abym nie opuszczał Krakowa. W tych czasach liczył się w Krakowie tylko jeden klub, drugi gdzieś tam plątał się po Alwerniach i Sieprawiach. Ponieważ zawsze interesowała mnie praca z drużyną, trening, a klub uważał, że się do tego nadaję – stałem na stanowisku, że lepiej pracować niż nie. Zawsze kończyło się tym samym. O opinii o mnie decydował wynik. Bo podobno tylko sukces liczy się w sporcie…
- 12 sierpnia 2009 znalazł się Pan w Cracovii.
- W Cracovii panuje zupełnie inna sytuacja. Jest postać absolutnie numer 1, czyli Profesor Janusz Filipiak. I jest człowiek bezpośrednio zawiadujący klubem, czyli wiceprezes Jakub Tabisz. Zdaję sobie sprawę, że jest to dla mnie wyzwanie. Ja tu nie jestem żadnym Fergusonem, tylko mam na plecy zarzucony worek cementu. A worek cementu mimo wszystko waży pięćdziesiąt kilo. Jak na razie udało się zatrzymać kryzys i jesteśmy w tym miejscu, w jakim jesteśmy. Już nie siedzimy po pas w bagnie, tylko w wodzie po kolana. Ale trzeba wyjść jeszcze wyżej. Tak się składa, że dwa pierwsze mecze na wiosnę gramy z drużynami czołówki, czyli z Legią i Lechem. Obie grają o europejskie puchary i już choćby z tego względu skala trudności jaka nas czeka jest bardzo duża.
- Profesor Filipiak osobiście do Pana zadzwonił?
- To nie ma większego znaczenia. Najważniejsze, że Profesor wyczuwa i odczuwa, iż go absolutnie szanuję. I vice versa. Spędziłem na rozmowie z Panem Profesorem wiele godzin i przyjąłem jego warunki. Ponieważ jest wspaniałym słuchaczem i zadaje wyłącznie bardzo mądre pytania, więc znaleźliśmy się w takim miejscu, że na dziś dla Profesora najważniejsza jest Cracovia w ekstraklasie. Dla mnie identycznie. A jeśli dodać do tego, że absolutnie w kategoriach priorytetowych jest traktowane, aby w sierpniu zagrać na nowym, pięknym stadionie mecz w ekstraklasie – będzie to naprawdę duża sprawa.
- Co się zmieniło w polskiej piłce w ciągu trzech dekad z okładem? To co widzimy, niestety nie napawa optymizmem.
- A jakim prawem krytykuje się aktualną polską piłkę nożną, skoro obecny stan rzeczy stanowi apogeum tego, co się działo w ciągu ostatnich kilku dziesiątków lat? Przecież już wtedy jeżdżąc na Zachód widziałem, że pracuje się tam na normalnych boiskach, w normalnym sprzęcie, mając doskonałe możliwości audiowizualne. U nas nie zmieniło się nic. To teraz za wszystko trzeba obarczać trenerów? Kiedyś Gomułka budował szkoły na Tysiąclecie, obecnie Tusk buduje „Orliki”. I niech buduje, bo w końcu coś musi powstać. Jeżeli kilku pokoleniom odebrano miejsce do zabawy w piłkę, to jak ma być dobrze? Natomiast występują inne sytuacje. Niedawno rozmawialiśmy o piłkarzu, którego klub odsuwa do Młodej Ekstraklasy, bo nie chce podpisać kontraktu. A on ma dwóch menedżerów, którzy to mają głęboko gdzieś. Oni sobie spokojnie poczekają do czerwca, bo dla nich tylko to jest istotne…
- Ile razy kusiło Pana zostać selekcjonerem drużyny narodowej? Sukcesy tak wiekowych szkoleniowców jak Karel Brückner czy Luis Aragones musiały pobudzać wyobraźnię.
- Sam wielokrotnie zadawałem sobie pytanie: co trzeba wiedzieć i co trzeba umieć, aby zostać selekcjonerem? Było kilka takich sytuacji, kiedy podobno wchodziłem w rachubę. Czyli, gdy drużynę narodową obejmowali Henryk Apostel, Władysław Stachurski czy Paweł Janas. Powiedziałem sobie któregoś dnia: ja jeszcze poczekam. Ale żeby nie było nieporozumień: życzę Franciszkowi Smudzie wszystkiego najlepszego.
- Czy istnieje konflikt międzypokoleniowy wśród trenerów? To wymysł dziennikarzy czy stan realny?
- Kiedy spotykam się ze znacznie młodszymi trenerami nie odczuwam czegoś takiego. Powiem tak. Czuję się mocny w tym zawodzie. Natomiast osoby, które nie powinny mówić tego samego o sobie, raczej się nie pchają, aby być blisko mnie.
- Jakie ma Pan inspiracje do pracy trenerskiej?
- Po prostu lubię to robić. Muszę przyznać, że bardziej interesuje mnie trening i później gra drużyny, jej charakter, styl, niż tylko to, że udało się ją uratować przed spadkiem. Zawsze aktywnie uczestniczę w zajęciach, demonstruje ćwiczenia. Jestem już na tyle zahartowany w tym, że co roku jest mistrz Polski, zdobywają go różne drużyny i różni trenerzy w różny sposób, iż w pewnych momentach przyjmuję to do wiadomości. Miałem takie sytuacje, że pan prezes siedzący na przeciwko oświadczał mi, że już nie jestem trenerem. Pomyślałem sobie: bałwanie, gdybyś ty wiedział, ile dobrego mogę jeszcze zrobić dla tej drużyny, dla ciebie, dla klubu. Doskonale wiem, że wszędzie są osoby, które dbają tylko o swój tyłek i którym nie zależy kto jest trenerem. Za to bardzo zależy, aby być blisko trenera, kiedy jest jakiś sukces
- Skrzypce, Strauss… To nadal jest najlepsza terapia na ligowe troski i rozterki?
- Uderzacie Panowie naprawdę w czułą nutę. Za skrzypce chwytam z rzadka, choć jestem posiadaczem wspaniałego instrumentu. Częściej słucham kojącej serce muzyki symfonicznej. Jestem dumny, że tradycje muzyczne w naszej rodzinie podtrzymuje moja córka. Nie należy zapominać, że muzykę i futbol łączy wiele: gracja, rytmika, styl, spontaniczność. A tak na marginesie, to świetnie, że w telewizji istnieje stacja „Mezzo”. Oglądam ją z zapartym tchem od wielu lat.
Orest Lenczyk w Cracovii? Przed kilku miesiącami wydawało się to niemożliwe. Lenczyk – mówiono – to przecież trener z innej, „wiślackiej” strony Małych Błoń. A jednak panu Orestowi udało się tę przestrzeń z Reymonta na Kałuży bezboleśnie pokonać. Orest Lenczyk w Cracovii – to oczywiste! Przecież miłość do futbolu zaszczepiał w nim nie kto inny jak „Pasiak” Roman Zbroja.
Przed laty, u progu trenerskiej kariery, zdobył Orest Lenczyk z Wisłą tytuł mistrza Polski oczekiwany przy Reymonta przez 28 lat. Życzymy powtórzenia sukcesu z Cracovią. Kibice wyczekują mistrzowskiego tytułu od 62 lat. Po raz ostatni mistrzowską koronę „Pasy” zdobyły 5 grudnia 1948 roku. Wówczas to, na stadionie Garbarni, doszło barażowego mecz decydującego o tytule Mistrza Polski. Cracovia pokonała swą rywalkę 3-1 zdobywając mistrzostwo kraju. W meczu tym grał także Marian Jabłoński, którego Lenczyk poznał jeszcze na stadionie w Sanoku. Ale to już całkiem inna historia…
JERZY CIERPIATKA
JERZY NAGAWIECKI
Hits: 425