Szczegóły tej feralnej wyprawy do Algierii pewnikiem byłyby przedmiotem telefonicznej rozmowy na linii Warszawa – Kraków. W stolicy Roman Hurkowski, pod Wawelem niżej podpisany. Ale na taki dialog od dawna nie ma szans, Romek odszedł przed czternastu laty. Teraz w te same ślady podążył jeden z jego idoli, mój zresztą też, Johan Neeskens. Podczas wykładu o metodyce treningu gdzieś pod algierskim niebem nagle zasłabł i nie było ratunku. Szok, przecież jeszcze przed chwilą On był. Już nieaktualne…
Z Romkiem, znakomitym dziennikarzem kapitalnego wówczas tygodnika „Piłka Nożna”, czasem wchodziliśmy w polemiczny ogień poglądów. Było to zdrowe, bo polegało na wymianie argumentów, które przekonywały adwersarza, albo i nie. Zdecydowanie częstsze, omal standardowe, były inne sytuacje. Kiedy byliśmy identycznego zdania, chociaż temat rozmów mógł wywoływać kontrowersje. Bywało też pozornie jałowo, gdy zgadzaliśmy się w sprawach oczywistych. Ale i to miało swój urok, bo skoro poruszano tematy aż tak przyjemne…
Jednym z nich była wielkość Holandii. Tu o polemicznym sporze nie mogło być mowy. Za holenderską piłkę lat 70. i 80. ubiegłego wieku dalibyśmy się w przeszłości żywcem pokrajać, kunsztowi Cruyffów, Keizerów, Rensenbrinków, van Bastenów, Gullitów czy Rijkaardów składać mogliśmy pokłony tak długo jak tylko się dało. Nie ulega kwestii, że Neeskens stanowił bardzo ważną postać tej galerii sław. Wdarł się do elity bezceremonialnie i pozostał w niej circa dekadę. To wystarczająco długo, aby pół wieku później świat pogrążył się w żałobie.
Kiedy polski widz mógł pierwszy raz zobaczyć Neeskensa w akcji? Sądzę, a nawet jestem pewien, że przy transmisji finału Pucharu Europy w maju 1971. Oprawa godna pozazdroszczenia, nic nie smakuje tak dobrze jak na Wembley… Ajax rozpoczął tam tryptyk klubowego panowania na Starym Kontynencie. Zanim to samo uczynił z Interem Mediolan i Juventusem Turyn pierwszy nawinął się pod nóż ateński Panathinaikos. Akurat trenował go wtedy sam Ferenc Puskas… „Koniczynki” nie miały wobec Ajaksu wiele do powiedzenia (0-2), a najbardziej zapadła w pamięć kapitalny strzał głową Dicka van Dijka po równie urokliwej centrze Pieta Keizera. (Dla zweryfikowania tej opinii warto zerknąć na youtube. Można tam również zobaczyć, jak w innej edycji miażdżył Bayern Monachium. Oczywiście włącznie z wniesieniem przez Neeskensa konkretnego wkładu w to dzieło).
Neeskens jeszcze nie znalazł się na Wembley w centrum uwagi, dopiero wchodził w wielki świat. Ale czy w ogóle, choć graczem był później natychmiast rozpoznawalnym przez każdego, traktował publicity jako rzecz najważniejszą? Ktoś nie bez powodu powiedział, że dzięki Neeskensowi zdecydowanie łatwiejsze życie miał imperator Johan Cruyff. (Swoją drogą byli to przecież kumple). A Neeskens, co jednoznacznie stwierdził inny as starego Ajaksu, Sjaak Swart, harował na boisku aż tak, jakby Neeskensów było dwóch…
Jeśli z niekłamanym zachwytem wspominamy tamtą Holandię i tamten Ajax (bo Feyenoord Rotterdam już w mniejszym stopniu), to na zawsze utrwaliło się inne skojarzenie. Że ilekroć wymieniało się Cruyffa, i słusznie, jako ikonę obu ekip, to po nim niejako automatycznie padało nazwisko Neeskensa. Jako duet wręcz idealny w futbolu i zazwyczaj podążający wspólnymi ścieżkami. To akurat zaraz po mundialu ’74 Neeskens trafił do Barcelony, gdzie już od roku przebywał Cruyff. I akurat po sfaulowaniu Cruyffa Neeskens błyskawicznie wykorzystał karnego, co w finale z RFN jednak nie dało Holendrom upragnionego tytułu.
Z asów perfekcyjnego stawiania piłki na 11. metrze jednym tchem wymienia się Antonina Panenkę, bo to był artysta. Neeskens też był świetny w strzelaniu karnych, ale czynił to diametralnie inną metodą. Subtelność kunsztu Panenki zastępował hasłem „power”, kierując do siatki pociski piekielnej mocy. Co ciekawsze, często ładował w sam środek bramki, ale mając pewność (no, może prawie pewność), że bramkarz i tak w jeden albo drugi róg musi się ruszyć. Zdaje się, był Neeskens pod tym względem prekursorem.
Ajax z Cruyffem i Neeskensem był bezkonkurencyjny, Barcelona już nie. To nie był dobry czas dla Katalonii, dopiero w 1979 „Barca” sięgnęła po Puchar Zdobywców Pucharów, po okrutnej mordędze z Fortuną Düsseldorf. I tak jednak było to wydarzenie o charakterze incydentalnym. Zresztą już bez Cruyffa w składzie Barcelony, bo trapiony kłopotami finansowymi wywędrował za Wielką Wodę. Wcześniej zabrakło go w reprezentacji, gdy zrobiła kolejne podejście do tytułu mistrzów świata. I znów przegrała najważniejszy mecz, po RFN teraz z Argentyną. Pod nieobecność Cruyffa było oczywiste, że obowiązki mentalnego lidera przejmie Neeskens, do pełni szczęścia zabrakło tak niewiele…
Ale zabrakło, co zresztą było cechą charakterystyczną i jednocześnie stanowiło przekleństwo tej wielkiej drużyny. Bo przecież finały EURO ’76 też zostały przegrane, zresztą szybko, za sprawą fantastycznie grającej Czechosłowacji… Warto pamiętać, albo w to młode pokolenia po prostu muszą uwierzyć, że przed tą potężną Holandią Polska w tamtych czasach wcale nie pękała, w pasjonujących konfrontacjach naprawdę bywało różnie.
W roli trenera Cruyffowi poszło świetnie, on już z wysokości ławki nadał Barcelonie blask, słusznie był postrzegany jako wizjoner futbolu, zanim jeszcze objawił się geniusz Pepa Guardioli. Neeskens nie miał takich predyspozycji, w Barcelonie pracował u boku Franka Rijkaarda, w życiu na własny rachunek szkoleniowca było mało ciekawie. Ale posługę trenerską i tak pełnił do ostatniej sekundy. Dosłownie.
Wygląda na to, że Romek przed chwilą zaprosił Johanna do siebie. Aby mu w końcu powiedzieć, jak bardzo go uwielbiał. A nawet mu wybaczyć, że w meczu Holandia – Polska 3-0 otworzył worek z golami. Bo choć piłka wpadła z naszej perspektywy nie do tej bramki co trzeba, to kunszt „główki” Neeskensa był niepowtarzalny i niepodważalny.
Bo Johann Neeskens to był grajek wielki. Godny najwyższego podziwu także w niebie.
JERZY CIERPIATKA
Hits: 92