Pojętni uczniowie Gierka

Bywa, choć bardzo rzadko, że celowo odkopuję piłkę na aut. Co cztery lata, na całe dwa tygodnie. Gdy nastaje czas igrzysk, które muszą mieć priorytet. Bliski memu sercu, poglądami i artystycznie, Andrzej Sikorowski wyliczył niedawno w urokliwej gazetce równie urokliwego „Zwisu”, że w Paryżu odbyła się już 19. letnia olimpiada za jego życia. Nieco młodszy od Andrzeja zrobiłem sobie trochę inną specyfikację. Począwszy od Rzymu (1960) i siłą rozpędu uwzględniając igrzyska w Los Angeles (1984, niestety bez udziału polskiej telewizji) zaliczyłem takich imprez przed ekranem już 17.

Przed starym „belwederem”, bodaj najważniejszym meblem w domu, gromadzili się wciąż w tym samym mieszkaniu przy Słomianej wszyscy lokatorzy paru domów na krzyż. Nawet panie mające sport na co dzień w głębokim poważaniu nie mogły być gorsze od chłopów. Razem musiały płakać, że Pietrzykowski przegrał z Clayem. I wespół musiały przeklinać sędziów, zwłaszcza Norwega Ajaksona, kiedy bezczelnie „przekręcili” Walaska po jego finałowej walce z Crookiem. Aby to wszystko oglądać i użyczyć gościny tata musiał dokupić do „belwedera” niezbędny sprzęt. To była skrzynka o nazwie stabilizator. Inaczej przez środek ekranu przebiegała wąska linia w poprzek. U góry i dołu byłoby miejsce wyłącznie na wyobraźnię.

Do niej całkiem gratis dodawali „kwiatki” sprawozdawcy. Walasek był nasz, a Crook był Murzynem. Aby ich rozróżnić padła mikrofonowa instrukcja. Że Walasek to ten w czarnych spodenkach, a Crook walczy z odwrotnej pozycji. I już każdy wiedział, nawet baby… Kiedy teraz patrzę na to wszystko przez pryzmat paryskiego słowotoku, to tak jak „Malinę” wciąż mnie krew zalewa. I całkiem serio, choć pewnikiem się powtarzam, wcale nie mam pewności, że Gierek umarł na pewno. Bo jego propaganda wciąż trwa, coraz więcej potrafi, a przy tym żyje dostatnio. Nowe kadry piewców sukcesu rosną, pokonują kolejne przeszkody, przełamują bariery niemożności lepiej od Duplantisa. Są aż tak natrętne, że zamieniają się w przeszkadzaczy. Robią to z ochotą i coraz bezczelniej. Biją rekordy w skali światowej.

Siatkarze gładko ulegli w finale Francuzom, ale i tak rozegrali g e n i a l n y mecz… Nieźle… Z hucznych zapowiedzi wodniaków o workach medali pozostał jeden „brąz” i jeszcze ten drugi, który z czwartej pozycji nagle przemienił się reporterowi w upragniony krążek, aż tak bardzo tego pragnął. Niestety, iluzje trwały raptem kilka sekund… Z lekkoatletycznej potęgi mamy zgliszcza i jeszcze tonę wstydu. Nie dlatego, że zachował się na osłodę ledwie jeden medal, ten z trzeciego miejsca podium. Przerażał sposób podejścia do sprawy. Bezczelne odpowiedzi na idiotycznie stawiane pytania. „Kiedy zaczęłaś się oszczędzać i zbierać siły na repasaże?”. „Jakieś dwieście metrów przed metą”. Nazajutrz znów były „tyły”. Z tą różnicą, że już nie trzeba było zbierać sił przed kolejnym startem, bo temat awansu zszedł z afisza zanim jeszcze na nim się znalazł. Albo dziarski sprinter, na 40. metrze od wyjścia z bloków już z pięciometrową stratą. On był jeszcze bardziej wyluzowany od poprzedniczki. Miał powody, jak jeden z wielu spod szyldu „PKOl” przyjechał do Paryża na wycieczkę. „Ale i tak jestem w czołówce” – oznajmił z rozbrajającym uśmiechem. Sprecyzowania o jaką czołówkę chodzi zabrakło.

Przetarte szlaki odpowiedzi były dwa. „Nie wiem, co się dzieje”. I „dałam (dałem, daliśmy) z siebie wszystko”. Albo obie wersje naraz. To pustosłowie, dyrdymały. Nikomu nie powinno stawiać się zarzutu o braku ambicji. Ale ma to wystarczyć za całe alibi?! Sądzę, że przed następnymi igrzyskami warto zapoznać potencjalnych olimpijczyków z karierami ich starszych kolegów. Zaprosić Mariana Kasprzyka, aby przypomniał jak ze złamanym palcem wygrał w Tokio z wielkim Tamulisem i sięgnął po „złoto”. Niestety, już nie da się porozmawiać z Józefem Szmidtem, zmarł akurat w trakcie olimpiady. Ten fenomenalny trójskoczek toczył przed Tokio ’64 heroiczną walkę z ciężką kontuzją i czasem, który dramatycznie szybko upływał. Szmidtowi to nie przeszkodziło, aby znów wygrać… Bo na igrzyskach trzeba się wykazać nie tylko „urzędową” ambicją. Warunkiem koniecznym, aczkolwiek nie zawsze wystarczającym musi być to, aby zrobić jeszcze więcej. Ponad rekordy życiowe (co w Paryżu należało u nas do rzadkości), stany wynikowej przyzwoitości. Inaczej świat będzie uciekać jeszcze dalej.

Póki co Polski na olimpiadzie w Paryżu nie było. Sklasyfikowana na 42. miejscu została medalowo zdemolowana przez państwa zdecydowanie od nas mniejsze (klasycznym przykładem Holandia, gdzie fantastycznie funkcjonuje s y s t e m), a i w konfrontacji z tzw. trzecim światem niewiele miała do powiedzenia. To okrutne, ale przecież do wszystkiego można się przyzwyczaić… Hm, za tej przeklętej komuny przyzwyczaiłem się akurat do tego, że do ścisłej czołówki Polska należała, w cuglach wygrywała z Francją czy Wielką Brytanią i nie było w tym żadnego przypadku. Tak samo jak z masowością sportu, jego wymiarem akademickim i spełniającymi zadanie lekcjami wf, choć niekiedy odbywały się w cuchnących salkach. Może i to kształtowały charaktery?

Ale skłamałbym, że futbol całkowicie dał mi spokój w chwilach olimpijskiej fiesty. Okazja była nadzwyczajna, zderzenie Realu z Atalantą w Warszawie. Wreszcie fascynująca gra, w imponującej oprawie. Tak się jakoś składa, że wielkiej piłce na szczeblu europejskim czy nawet światowym jesteśmy w stanie dać obiekty plus Marciniaka. To musi wystarczyć za ersatz. Jak kapitalne dwa tygodnie w Paryżu oglądane z perspektywy obserwatora skazanego na konieczność wyłączania fonii. I programową neutralność w dozowaniu sobie emocji.

JERZY CIERPIATKA

Hits: 149

To top