Pożegnanie Króla

Neymar i spółka niestety nie uszanowali woli hipotetycznie wyrażonej przez Pelego w bodaj ostatnim punkcie niepisanego testamentu. Król na krótko przed zejściem z tego świata marzył o 6. tytule dla Brazylii. W zamian, pewnie jako ersatz, obecne pokolenie reprezentantów pokazało się przed jednym z katarskich meczów w koszulkach z napisem „Pele”. Był to bez wątpienia sympatyczny gest troski o śmiertelnie chorego giganta, choć on niewątpliwie wolałby dostać prezent najcenniejszy, zarazem wymarzony. Szkopuł w tym, że o tym samym w odniesieniu do Diego Maradony śniła Argentyna. Na dodatek miała Lionela Messiego, który w przeciwieństwie do Neymara okazał się liderem absolutnie godnym zaufania. Nikt jeszcze nie wiedział, choć spodziewano się tego, że w ostatnich dniach wyjątkowo parszywego roku Pele znajdzie się tam, gdzie wcześniej dotarł Maradona.

Z zupełnie innymi emocjami potraktowałem kiedyś jubileusze obu tytanów. To były okrągłe rocznice urodzin. Pele skończył 70 lat, Diego Maradonie strzeliło pół wieku. Za ich podobieństwem bezdyskusyjnie przemawiała piłkarska wielkość, której skalę daje się mierzyć przede wszystkim w subiektywnych kategoriach. Przy zastosowaniu tego kryterium zawsze wyjdzie na to samo. Jedni widzieć będą w Brazylijczyku najwybitniejszego piłkarza wszech czasów. Drudzy, zwłaszcza nad La Platą, obrażą się nieomal śmiertelnie, jeśli na boczny tor zostanie odstawiony Maradona.

Tak czy inaczej temat takich rozważań zawsze jest nad wyraz poważny. Oprócz Johana Cruyffa, Franza Beckenbauera, Alfredo di Stefano czy kogoś tam jeszcze sprawa dotyczy władców Olimpu. A raczej przyznania praw władcy piłkarskiego raju. Z boskim Diego, nawet na tę okolicznościową okazję, od razu daję sobie spokój. Jako boiskowy geniusz równocześnie pozostanie dla mnie przekrętem, który niezależnie od chyba najpiękniejszego rajdu w historii piłki nożnej wyrządził futbolowi mnóstwo krzywd. I naprawdę zawsze warto o tym pamiętać. Na tle Diego, osobnika zepsutego moralnie, Edson Arantes do Nascimento – choć sam mający na sumieniu drobne grzeszki – jawi się jako zdecydowanie sympatyczniejsza postać.

Kiedy zawiązała się owa nić sympatii? U mnie za sprawą kilkuodcinkowego cyklu na łamach tygodnika „Sportowiec”, gdzie okładkowa zajawka z Brazylijczykiem w centrum uwagi wręcz zmuszała do wejrzenia w głąb numeru. Trwał rok 1963, Pele miał już na koncie dwa tytuły mistrza świata wywalczone w szeregach „canarinhos”. Ale tak de facto były to dla Edsona dwie całkiem inne imprezy.

Ze Szwecji wrócił w glorii osiemnastolatka, któremu wraz z otworzeniem sejfu ze Złotą Nike udało się wszystko. Łącznie z ustrzeleniem dubletu w finałowym meczu z gospodarzami imprezy. W Chile natomiast rozległa się całkiem inna śpiewka. Od momentu odniesienia kontuzji w grupowym meczu z Czechosłowacją Pele znalazł się na aucie. Pamiętam nazwisko lekarza brazylijskiej reprezentacji, medyk nazywał się Hilton Gosling, ciesząc się ogromnym autorytetem. Ale nawet on nie był w stanie udzielić zgody na grę w dalszej części turnieju. Już do samego końca imprezy Pele pozostał smutny, choć i tak częściowo usatysfakcjonowany, bo nawet bez sztandarowej postaci Brazylijczycy obronili tytuł.

Tłumaczenia opowieści o Edsonie ochoczo podjęła się dziennikarka „Sportowca”, Maria Alicja Przybylska i jak zwykle doskonale wywiązała się z zadania. Liczył się każdy detal, przedstawiono różne stany emocjonalne bohatera. Łącznie z morzem łez wylanych przez dziesięciolatka daleko od Maracany, gdzie w 1950 zbyt pewna swego Brazylia została nagle wystrychnięta na dudka przez urugwajskiego spryciulę, Alcidesa Ghiggię. U państwa Nascimento, jak chyba w każdym brazylijskim domu, trwał nastrój narodowej żałoby. Edson zapamiętał wtedy na całe życie rozpacz ojca, który podobnie jak całe społeczeństwo ogromnego kraju nie mógł zrozumieć, dlaczego czas klęski nastał akurat w dniu mającym być świętem narodowym. Pele wtedy bodaj najboleśniej nauczył się, że również dzieci dostają twardym kijem losu po tyłku. Ale w jakim stopniu tamto doświadczenie przydało mu się w chwilach ponoszenia indywidualnej porażki w Chile i już zbiorowej klęski w Anglii, gdzie na nią nałożył się osobisty dramat piłkarza potraktowanego z wyjątkową brutalnością przez chamsko postępujących rywali? Nie wiem.

Trzy lata przed opublikowaniem story w „Sportowcu” Pele pojawił się z Santosem w Polsce i była to co najmniej taka atrakcja, jak niezapomniane koncerty estradowej kapeli Marino Mariniego. Na Stadionie Śląskim w Chorzowie niestety nie pojawiłem się i jedyna okazja zobaczenia idola na własne oczy bezpowrotnie przepadła. W wydanej przez wydawnictwo „GiA” monografii 90-lecia Śląskiego ZPN wyczytałem, że bilety na show Pelego i jego klubowych kolegów kosztowały 35 złotych plus jakieś dopłaty. Tanio zatem nie było, ale prawdziwy kibic zdarłby z siebie ostatnie portki… Pele pozostawił po sobie piorunujące wrażenie na każdym z naocznych świadków i tego nic nie wymaże z pamięci. A o gratis postarał się znakomity fotoreporter Mieczysław Świderski, który już na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie uwiecznił kunszt Pelego oddającego podczas specjalnego treningu szalenie efektowny strzał przewrotką. Nie da się ukryć, że jakość zdjęcia oraz karykatury wykonanej przez Edwarda Ałaszewskiego też były światowej klasy.

Całkiem niespodziewanie pojawił się w krakowskiej prasie wątek pośrednio przenoszący Pelego na Ludwinów. Pomny niezapomnianych wrażeń, jakich dostarczyła na Stadionie Śląskim wizyta Santosu – dokonał redaktor Jan Rotter swoistej nobilitacji „garbarzy”, pisząc: „Oczywiście Garbarnia a Santos to różnica taka jak między Jasiówką a Pelem. Ale, że ludzie cmokali podczas meczu i wychodzili ze stadionu Garbarni zadowoleni – to fakt. Narzekali może tylko na jedno, że… za mało bramek. Bo apetyt rośnie w miarę jedzenia” – przypomniał ówczesny szef „Tempa” starą prawdę życiową. Ktoś inny stwierdził, że Garbarnia nastrzelała się za pół sezonu, bo Legia Krosno została rozgromiona 7-0…

Latem ’68 na Stadionie Dziesięciolecia zjawił się nawet legendarny Leonidas i w wątku wspomnień ze Strasburga przybił grabę z Władysławem Szczepaniakiem. Na murawie, w grze toczonej w rytm samby, najbardziej brazylijski okazał się akurat… Janusz Żmijewski, gdy po kapitalnym przedryblowaniu kilku rywali posłał piłkę do siatki. W sumie jednak to Hubert Kostka kapitulował aż sześciokrotnie. Pół tuzina bramek określało rozmach kanarkowej nawałnicy, przy niemożliwej do sprecyzowania skali potencjału. Bo w Warszawie, już nie pomnę z jakiego powodu, wielki Pele nie zagrał. Jaki kataklizm mógł nas spotkać, gdyby dołączył do Tostao, Jairzinho czy Rivelino?!

Sprawiedliwość, wcale nie zawsze łaskawa dla największych, oddała królowi co należne. Pele zdążył spektakularnie strzelić tysięcznego gola w karierze, zanim wziął udział w pierwszym z meksykańskich mundiali. Czwarty start w finałach MŚ zakończył się trzecim triumfem w karierze. Splendor był tym większy, że to akurat Pele naruszył w decydującym meczu monolit włoskiego muru. Tym sposobem spiął klamrą wszystko, co było najlepsze w zawrotnej karierze. Niezapomniany drybling w lizbońskim meczu z Benfiką o klubowy Puchar Świata, wpędzenie w osłupienie kibiców na Łużnikach, gdzie omal rozerwał siatkę piorunującym strzałem pod poprzeczkę sowieckiej bramki i sprawy powszechnie znane nawet dla przypadkowych oglądaczy futbolu. I jeszcze wiedział, kiedy trzeba zejść ze sceny.

Kiedyś sprowokował Pele do zajęcia się sprawą cokolwiek szokującą, acz dla mnie całkiem świeżą. Surfując po sieci natknąłem się oto na rzecz, w którą nie uwierzyłbym w życiu, gdyby nie twarde dowody. Kwestia sprowadzała się do pytania: „czy Pele założył siatkę Beckenbauerowi?”. Wcześniej wyrzuciłbym taką rewelację do kosza. Zrobić „siatkę” samemu „Kaiserowi”, geniuszowi futbolu?! Programowo wykluczone! A jednak… Patrzyłem na to cudo i własnym oczom nie wierzyłem. Ale przecież obraz utrwalony na taśmie filmowej, choć niewątpliwie starej, wcale nie kłamał. Coś takie zdarzyło się n a p r a w d ę.

Kiedy? Ano w owym 1968 roku, wtedy doszło do blamażu Beckenbauera w spektakularnej konfrontacji z Pelem, o czym przez dekady nie miałem zielonego pojęcia. Edsonowi, jak zwykle zresztą, poszło lekko, łatwo i przyjemnie. Jak w tysiącach takich prób. Tyle tylko, że tutaj zadrwił z samego Beckenbauera, taki „drobiazg”… No i, że po wykonaniu czegoś pozornie niemożliwego podczas meczu Brazylia – Niemcy 2-2, sekundę później zmarnował „setkę”.

W to też trudno uwierzyć, co jednak gotów jestem potwierdzić nawet przy konfesjonale. Teraz jednak liczy się tylko modlitwa za Króla. Obowiązkowo przed głównym ołtarzem futbolu zjawisk fenomenalnych…

JERZY CIERPIATKA

Hits: 5

To top