Trwająca od lipca 1945 wierna służba katowickiego „Sportu” w wydaniu papierowym dobiegła wczoraj końca. Ersatzem na smutek ma być elektroniczna wersja gazety. Dobre i to, ale czy tym ersatzem będzie? Zależy jak dla kogo. Idę o zakład, że temu, kto kiedyś poczuł smak i zapach papieru oraz drukarskiej farby, będzie niezmiernie trudno przełączyć się na nowy kanał. Z końcem wędrówek do kiosku skończyło się coś, co kiedyś było bezcenne. Zniknął z półek towar obowiązkowo wystawany w kolejkach i sprzedawany głęboko spod lady. Z tym, że niestety było to dawno temu.
Narodziny, jak to po okupacji, odbywały się w piekielnie ciężkich warunkach, przy braku prawie wszystkiego. Bo nie ludzi, którzy chcieli za wszelką cenę udowodnić, że jednak można. Pierwszym redaktorem naczelnym był Tadeusz Bagier, szefował on coraz lepszej, wręcz doskonale redagowanej gazecie przez niemal ćwierć wieku. Po Bagierze o jeszcze bardziej dynamiczny rozwój pisma zatroszczył się Andrzej Konieczny. „Sport” zachwycał bardzo oryginalną szatą graficzną z ogromnymi tytułami na kilka pięter (najlepiej w czerwonym kolorze), ale nade wszystko wysokimi kompetencjami kilku pokoleń autorów. Będące prawdziwymi dziełami sztuki felietony Wiesława Kaczmarka, celne, acz momentami kontrowersyjne komentarze Tadeusza Maliszewskiego, wymierzona na centymetry i ułamki sekund precyzja lekkoatletycznych tekstów Zbigniewa Dobrowolnego i Stefana Sieniarskiego, nadzwyczajny talent Benka Gryszczyka do kreowania iście „bombowych” pomysłów, a zwłaszcza tytułów, potoczystość wypowiedzi Staszka Penara, wszechstronność ogarniania problematyki sportowej przez Andrzeja Gowarzewskiego… Długo wymieniać. I pamiętać, że akurat w „Sporcie” zaczynał wielką karierę Jerzy Zmarzlik, a terminował krótkimi relacjami piłkarskimi Jerzy Janicki. Zanim jeszcze wziął na tapet „Matysiaków” tudzież kilka innych nieśmiertelnych evergreenów.
Najważniejszą sekcją był bez wątpienia potężny dział piłkarski (Bagier, Maliszewski, Penar, Karol Weisberg, Janusz Jeleń, Mieczysław Szymkowiak…). Rzucali w Polskę kapitalną ofertę, zazwyczaj przyjmowaną z zachwytem, choć rzadko oprotestowaną sprzeciwem o zachwianie proporcji w gazecie. W liście do redakcji uczynił to jeszcze jako początkujący student Ryszard Niemiec, co mu kiedyś przypomniałem w jak zwykle ciekawej pogawędce. Wyraźnie zdumiony potwierdził, podtrzymał dawne stanowisko, ale było to ledwie suplementem do sprawy zdecydowanie ważniejszej. Że i na niego rzucił „Sport” magiczny urok, co wiele lat później zostało uwiarygodnione długotrwałą współpracą z Katowicami, w roli czytanego „od dechy do dechy” felietonisty.
Moi domownicy, niestety już nie wszyscy, mogliby zaświadczyć, że na punkcie „Sportu” sam miałem niezłego „fioła”. Kilka oprawionych roczników, całe sterty luźnych numerów zalegających pokój, korytarz, a później z konieczności strych, bo ten był zdecydowanie najbardziej pojemny… Na „Sporcie”, choć nie tylko, zaczynała się nauka czytania. Jeszcze w przedszkolu, w roli ucznia już miałem ten przedmiot z głowy… Sięgałem po tę lekturę niejako obowiązkową, bo była tego bez wątpienia warta, otwierająca fascynujący świat poprzez ogromnie atrakcyjną ofertę.
„Sportu”, a szerzej zdecydowanie pojemniejszego rynku. Tworzyło go kilka tytułów. „Przegląd Sportowy”, był kapitalny ze względu na szeroką paletę dyscyplin, którymi się zajmował. A ktoś taki jak Lech Cergowski, to był arcymistrz; Także „Tempo” za czasów Jana Rottera miało swój urok. Ten tytuł zajmował się głównie sportem o charakterze lokalnym, choć czasem niepotrzebnie podejmował polemiki z centralnymi gazetami; Wyśmienitym tygodnikiem, na skalę europejską, był „Sportowiec”, z naczelnym w osobie „krakusa” Stefana Rzeszota; No i jeszcze rewelacyjny miesięcznik „Boks”, z Aleksandrem Rekszą w roli głównej, który był podobnym „papieżem” dyscypliny co dla zawodowego boksu Nat Fleischer, wieloletni szef „The Ring”.
Ich dzieło i wielu innych dziennikarzy kontynuowały następne generacje, aż przyszło stanąć przed najtrudniejszym wyzwaniem. Rzuconym przez jakże ochoczo powołującym się na tradycję, ducha fair play, stosowanie nienagannych manier i pięknego stylu zachowań „Przegląd Sportowy”. Mniej więcej od połowy lat 90. ubiegłego wieku, kiedy „Tempo” znajdowało się w znakomitej kondycji, „PS” rozpoczął akcję, mającą na celu pozbycie się pisma, które dla „Przeglądu” było bardzo mocnym konkurentem. Została wtedy zapoczątkowana akcja, która skończyła się kilka lat później de facto skasowaniem „Tempa”. Zawsze będę zdania, że gdyby redaktorzy naczelni „Przeglądu Sportowego” z wcześniejszych lat, na przykład złoty medalista olimpijski w literaturze – Kazimierz Wierzyński, dożyli tych czasów, w życiu by na takie rzeczy nie pozwolili. Oni z tego powodu chyba się w grobach do tej pory przewracają!
Akcja, która de facto zlikwidowała „Tempo”, a była szalenie niebezpieczna również dla istnienia „Sportu”, była przejawem gangsterki, choć w rękawiczkach. Szczególnie w wymiarze moralnym. Spowodowało to proces stopniowego rozwalania rynku prasowego gazet sportowych. Nie zawaham się powtórzyć: to była ohydna akcja „Przeglądu”. Cóż, dr Bogdan Tuszyński, który przez kilku dekad dbał o przybliżanie dawnych dziejów prasy sportowej, przypominał sylwetki dziennikarzy odeszłych, niestety już nie zajmie się tematem niewątpliwie frapującym, ale równocześnie niezmiernie smutnym.
Kilka chwil po zlikwidowaniu krakowskiego „Tempa” warszawscy spece od kasowania rynku prasy sportowej urządzili zamach na niepodległość katowickiego „Sportu”. On także miał zniknąć z powierzchni, choć tak samo jak w przypadku „Tempa” stolica rozpowszechniała brednie o intencjach stosowania zabiegów rzekomo integracyjnych. W istocie rzeczy chodziło natomiast o monopolistyczne zawłaszczenie rynku, na którym wedle nikczemnego planu polsko-szwajcarskiego miało pozostać miejsce jeno dla „Przeglądu Sportowego”. Na taką „czystość” reguł gry nóż otwierał się w kieszeni… Kiedy dwie dekady temu delegacja „PS” przyjechała do Katowic i poinformowała o planowanym od zaraz zawieszeniu wydawania „Sportu” przez szwajcarskiego łaskawcę, wydawało się, że proces „integracji” polegającej de facto na likwidacji dobiega właśnie żałosnego końca. Pomylono się jednak, bowiem bomba jaką miano szczery zamiar zdetonować, nie wybuchła. Eksplozji zabrakło, ponieważ absolutnie zdeterminowani dziennikarze „Sportu” podjęli walkę o przetrwanie i pryncypia. Walczyli bohatersko, wręcz heroicznie. I wygrali dwadzieścia następnych lat życia.
Teraz trzeba je prowadzić w internecie, bo pociągi z papierem od dawna zdążają na bocznicę. Pamiętam jak wczoraj, że jesienią 1971 publikowane przy tytułowych winietach dzienne nakłady „Sportu” i „Przeglądu Sportowego” oscylowały oddzielnie wokół 200 tysięcy egzemplarzy. Nie trzeba dodawać, że była to jednocześnie wysokość sprzedaży, bo o każdy numer czytelnik musiał się bić. Teraz czytam z oficjalnych źródeł, że średnia sprzedaż „Sportu” to nieco mniej niż 3,5 tysiąca… Papier zatem zdecydowanie przegrywa z internetem, do tego trzeba dołożyć telewizję, która w skali makro pokazuje to, o czym niekoniecznie trzeba jeszcze czytać.
A tak, niekoniecznie pół żartem, pół serio: czytać się nam gazety w ogóle chce? „Tempa” nie ma od dawna, „Sportu” w papierowej wersji też nie ma, od wczoraj. Zostały całe dwa wydania „PS” na tydzień. Z tym, że nie wiem jak długo jeszcze.
Po mojemu to rama do kitu sprzed lat. Tego z naklejką „integracja”.
JERZY CIERPIATKA
Hits: 149