Już choćby z pobieżnie dokonanego remanentu w myślach jasno wynika, że ciekawych scen z meczach z Czechosłowacją, a później Czechami, nie brakowało. Bywało wzniośle, jak krótko po wojnie, gdy również ze znaczącym udziałem naszego „krakusa”, Mieczysława „Messu” Gracza, wygrywaliśmy w stolicy 3-1. (Zaraz jednak przyszła wyprawa do Kopenhagi, gdzie poniesiona klęska 0-8 straszy do dziś). Z początkiem lat 60. nikła porażka w Bratysławie (1-2) bynajmniej nie rodziła pesymistycznych odczuć, skoro wcale nie było pękania przed wicemistrzami świata. Niebawem premierowo przywdział reprezentacyjny trykot Jan Banaś i szczerze podziwiał dublet wielkiego Ernesta Pola (2-1).
Z początkiem następnej dekady nastał czas rozstania z Ryszardem Koncewiczem, akurat w Pradze, gdzie dwubramkowa zaliczka wystarczyła ledwie do remisu (2-2). Zaraz po mundialu dla nas najpiękniejszym z najpiękniejszych identyczny los, zresztą w tym samym miejscu nad Wełtawą, spotkał Kazimierza Górskiego (również 2-2). Ale zanim to nastąpiło fetowano w Bydgoszczy piękny sukces świeżo kreowanych mistrzów olimpijskich, z perspektywy Ludwinowa cieszyło bardzo, że do dwóch trafień „Kaki” Deyny swoje trzy grosze wtrącił Robert Gadocha. Niemal równocześnie z wkroczeniem do akcji przez „Solidarność”, akurat na symbolicznie traktowanym Stadionie Śląskim, schodził z wielkiej sceny Włodzimierz Lubański. Już w XXI wieku Paweł Brożek i Kuba Błaszczykowski także w Chorzowie, chcąc nie chcąc, wzięli w obronę Leo Beenhakkera. W tym sensie, że reprezentacja prowadzona przez Holendra może notować kapitalne występy, w co wcześniej niewielu wierzyło.
Ale też bywało ponuro. W Ołomuńcu (1991), gdzie w drodze powrotnej przyszło dźwigać czterobramkowy worek. W trakcie EURO 2012 po porażce 0-1 definitywnie prysły awansowe zmysły. Najświeższa wpadka, Fernando Santosa (1-3), może i by szybciej wyparowała z głów, gdyby Michał Probierz teraz potrafił dać nam zapomnieć o wiosennej katastrofie. Pewnikiem słyszelibyśmy na tak wzniosłą okoliczność, tu i ówdzie, a chyba wszędzie, o charakterze objawionym w decydującym meczu, o wyciągnięciu sensownych wniosków z cudzych błędów, o walce do ostatniej kropli krwi i utraty świadomości. Słowem, byłby ćwiczony wariant perfekcyjnie wdrażany w życie przez prawnuków Pinokia. A oni, co doświadczamy na bieżąco teraz, również w trudnych, acz podobno przełomowych chwilach, nie tracą fasonu, nawet zachowują życiową formę. I kpią w najlepsze, kłamią w żywe oczy, za to obowiązkowo trzymając rękę na polskim sercu.
Okazuje się jednak, że reanimacja nadziei na bezpośredni awans wcale nie była potrzebna, by sztukę wciskania kitu uprawiać w najlepsze. Obecnego selekcjonera nie trzeba w tym względzie wysyłać na specjalne kursy uzupełniające. Bez całkiem zbędnie wystawionej delegacji z ust następcy Santosa popłynęła wartka opowieść o pozytywnym zabarwieniu, krzepiąca, wlewająca otuchę i dająca nadzieję na lepszą przyszłość, bo został dostrzeżony progres. Pytanie tylko przez czyje oczy. I kto powinien niezwłocznie zgłosić się do okulisty, a po nim do optyka. Adrian Mierzejewski czy Michał Probierz, skoro w piątkowy wieczór oglądali w tym samym miejscu dwa całkiem inne mecze.
Może jednak będzie lepiej? Na razie pewne jest, że zamiast obligatoryjnego awansu z rzeczywiście łatwej grupy mamy klęskę, trzeba sięgać po bezsensownie rzucone przez UEFA nie tylko Polakom koło ratunkowe. Jeśli mimo tej pomocy utoniemy, klęskę trzeba będzie zastąpić terminem „kompromitacja”. A wtedy podpierać się tezą postawioną tego samego dnia, ale w godzinach ranno-południowych, przez studyjnych analityków meczu Polska – Argentyna na polskie podsumowanie mundialu U-17. Że w gruncie rzeczy przesądziły niuanse (racja, wynik 0-4 tego ewidentnie dowodzi…), zaś obrany kierunek pracy z tą drużyną i tak jest słuszny. Przede wszystkim powinna fajnie grać w piłkę, a wynik przecież nie jest najważniejszy. No jasne, to oczywiste, zwłaszcza gdy rozpatrujemy wynik dotyczący startu w mistrzostwach świata: w trzech meczach absolutnie zerowy „dorobek” punktowy i deser w postaci jakże smakowitej różnicy bramek (1-9)…
Zatem nie traćmy nadziei. Zwłaszcza że Pinokio za sprawą uporczywych prawnuków ożył. A na dodatek zapowiada, albo i nawet gwarantuje, iż może być dobrze.
Nie ma rady, musimy zjednoczyć się narodowo w autentycznej wierze. W mądrość bajek.
JERZY CIERPIATKA
Hits: 138