Bywa, że telewizja – nawet ta państwowa – miewa do przekazania zdecydowanie lepsze wieści niż radio. Obie sytuacje, które niniejszym chcę zderzyć, dotyczą Legii. Tej z czwartku, ale i sprzed półwiecza (na dodatek z hakiem). Leitmotiv stanowią pucharowe dramaty stołecznego klubu, który teraz dokonał tego, czego nie zrobił dawno temu, choć też miał szansę.
W 1968 przystawką do dwóch głównych dań (Puchar Europejskich Mistrzów Klubowych i Puchar Zdobywców Pucharów) był Puchar Miast Targowych, kilka lat później przekształcony w Puchar UEFA. Legia wystartowała do tej rywalizacji z impetem. Najpierw wzięła rewanż na Bawarczykach spod znaku TSV 1860, z którymi trzy lata wstecz doznała u siebie bolesnego upokorzenia (0-4), ale teraz zdeklasowała ich 6-0. Dwumecz z belgijskim Waregem zbiegł się z wydarzeniem politycznie wiekopomnym, V Zjazdem PZPR. Pewnie dlatego zabrakło kamer, aby zarejestrować okoliczności, w jakich Robert Gadocha w ostatniej chwili zapewnił awans. Nastały pierwsze tygodnie 1969, kolejnym rywalem był Ujpest Budapeszt. Stało się jasne, że trzeba się wspiąć na jeszcze wyższe schody. Bo Węgrzy w żadnym wypadku nie chcieli oddać kluczy do windy.
Kogo miał do dyspozycji Lajos Baroti, wcześniejszy selekcjoner madziarskiej reprezentacji? W drużynie aż roiło się od piłkarzy powszechnie uznanych na rynku. Antal Szentmihályi, Ernő Solymosi, János Göröcs, László Fazekas, Sándor Zámbó… Niektórzy mieli w dorobku udział w angielskim mundialu. Ferenc Bene bez wątpienia plasował się w ścisłej czołówce najlepszych napastników na świecie, inaczej nie wjechałby z łatwością do brazylijskiej bramki. Z kolei Benő Kaposzta okazał się rewelacją tej samej imprezy z racji prekursorskiego traktowania ofensywnych powinności bocznego obrońcy. (Gorącym admiratorem talentu Kaposzty do dziś pozostaje wytrawny koneser futbolu, mec. Andrzej Tarnawski…) W przeciwieństwie do nich nie wziął udziału w imprezie Antal Dunai, opaską na zakrwawionej głowie zacznie straszyć polskich defensorów dopiero gdy przyjdzie nam grać z Węgrami słynny final olimpijski w Monachium.
Ale formę obrońców Legii Dunai zdążył przetestować. Niestety, z kiepskim dla nich skutkiem, bo to właśnie za sprawą Antala padł jedyny gol w Warszawie. Jeśli są w futbolu wyniki niesprawiedliwe, to ten był niesprawiedliwy wysoce. Mnóstwo okazji Legii, ale zwycięstwo schowanego za podwójną gardą rywala. Nastroje przed wyprawą do Budapesztu były podobne, jak teraz przy szykowaniu bagaży na Wiedeń. Jak poradzić sobie na obcej ziemi, skoro nie potrafiono wykorzystać własnego terenu?
W Warszawie były zwały śniegu, w Budapeszcie czekała wszystkich błotna kąpiel. Z telewizyjnej transmisji wyszły nici (choć to Interwizja), pozostało audio… Początkowo słuchało się tego z jeszcze większą satysfakcją jak Wolnej Europy. Najpierw trafił do siatki słynący z potężnego kopa Stachurski (z Władkiem byliśmy na „ty”, od włoskiego mundialu ’90), za chwilę włączył się do akcji godny brazylijskich żonglerów z Copacabany niezrównany drybler Janusz Żmijewski. Przypomniałem to sobie w czwartkowy wieczór, wręcz bliźniaczy epilog końca pierwszej połowy mieliśmy teraz w Wiedniu. Jeden cios, po nim omal natychmiastowa poprawka…
Dunai jednak ani myślał pasować, zrobiło się tylko 1-2. Aż Erich Limemayr niespodziewanie wskazał na „wapno” i weteran Solymosi nie pomylił się z 11. metra. Austriak Linemayr przypomni nam o sobie pięć lat później, gdy na Waldstadionie zarządzi Polakom i Niemcom wspólne taplanie się w borowinie Waldstadionu. Ale red. Jerzy Lechowski do końca życia nie zapomniał Linemayrowi tego, co zrobił Legii w Budapeszcie. Jak Lechowski malowniczo określił, był to karny z kapelusza…
W rozwinięciu teorii cokolwiek spiskowej pojawił się u Lechowskiego wszak inny wątek, natury obyczajowej. Otóż komuś niezmiernie ważnemu niewątpliwie zabrakło w Budapeszcie kondycji, co przy ówcześnie wykluczonej możliwości dokonywania zmian stanowiło dla reszty udrękę. Co spowodowało ów raptowny brak sił? Ponoć nocne amory, na które zebrało się piłkarzowi w przededniu rewanżu. Kogo ta sprawa dotyczyła? Poprzestańmy na stwierdzeniu, że równie znakomitego piłkarza Legia nie dochowała się wcześniej, ani później. Kiedykolwiek.
Tamta Legia, choć dzielna, ostatecznie wypadła ze stawki. Ale stare audio na tyle utkwiło w pamięci i skojarzeniach, abym teraz nie obawiał się, że przeżyję jakieś déjà vu, choć już w wersji video. Najpierw piorunujący pocisk wystrzelony spod nogi Juergena Elitima. Za chwilę przytomne, poparte dozą szczęścia, zwieńczenie sprawy przez Marca Guala. Kiedy Tomas Pekhart bezapelacyjnie sfinalizował akcję absolutnie kapitalną i wzorcową, tę na 0-3, w Wiedniu zrobiło się jeszcze lepiej niż w Budapeszcie. Ale czy bezpieczniej? To całkiem inna para kaloszy, bo systematycznemu pomnażaniu dorobku towarzyszyło niestety jego notoryczne marnotrawienie. Tak było do ostatnich sekund, kiedy idąc tropem Macieja Rosołka Ernest Muçi na szczęście uznał, że już wystarczy tej zwariowanej jazdy na karuzeli nastrojów. I definitywnie zamknął temat, który zdecydowanie spokojniej powinien być zakończony.
Tak czy inaczej nikt nie może powiedzieć, że tej drużynie brakuje potencjału. Dysponuje nim na murawie, choć nie zawsze jest to objawiane w wystarczającej skali. I ma ten potencjał na ławce trenerskiej, gdzie Kosta Runjaić wciąż pisze traktat o dobrej robocie. Zresztą zdążył nas do tego przyzwyczaić, wystarczy się o to zapytać w Szczecinie.
Ujpest, zamiast Legii, dotarł w przypomnianej edycji Pucharu Miast Targowych aż do finału. Ludzie Runjaića są w fazie play-off eliminacji Ligi Konferencji Europy. Ile szaleńczych jazd mają w dalszych planach? Pewne jest tylko to, że ich starsi koledzy z budapeszteńskich doświadczeń potrafili wyciągnąć sensowne wnioski. Wkrótce stali się czołową drużyną na kontynencie. Za taką Legią tęsknie czekamy. Jak długo wciąż tylko w marzeniach?
JERZY CIERPIATKA
Hits: 37