Kiedyś autentyczny filar Cracovii, zaś obecnie prezes notującej stały progres Wieczystej – Andrzej Turecki kończy 2 listopada 2024 roku 70 lat. Złożeniu przez „Futbol Małopolski” okolicznościowych gratulacji towarzyszy przypomnienie wywiadu, jakiego udzielił nam jubilat pod koniec 2016 roku. Akurat wtedy miał miejsce powrót Andrzeja Tureckiego z długiego pobytu za Wielką Wodą.
Powrót „Łopaty”
— 4 grudnia definitywnie wróciłeś do Krakowa. Bardzo płaczesz za Chicago?
— Na razie nie. I w ogóle nie będę płakać, ponieważ w każdej chwili mogę tam jechać. I traktować jako pewnego rodzaju odskocznię, choćby w sensie odnowienia towarzyskich kontaktów z ciekawymi ludźmi. Ale baza pobytowa znów jest tutaj, w Krakowie.
— Na mecze Cracovii zabierał Cię ojciec, zagorzały sympatyk „Pasów”. W 1963 poszedłeś na pierwszy trening.
— I to było ogromne wrażenie. Wejście do klubu, w którym zawsze chciałem być.
— Dekadę później nastąpił debiut w drużynie seniorów. Kolejny punkt milowy, abstrahując od powrotu Cracovii do II ligi, to ponowne zawitanie przez nią do elity, w 1982. Których trenerów wspominasz najcieplej? Czym się różnili, jakie były zalety każdego z nich?
— Od razu wymieniam trzy nazwiska: Michał Matyas, Aleksander Hradecki, Józef Walczak. Od „Myszki” Matyasa biła ogromna charyzma i elegancja. Trener Hradecki znakomicie spajał drużynę mentalnie, ponadto był wzorem pracowitości. Z kolei u trenera Walczaka wszystko było detalicznie rozpisane w planie taktycznym na mecz. Każdy z nas wiedział gdzie i jak ma się poruszać na boisku.
— Pierwszy Twój wyjazd nastąpił 30 grudnia 1983. Cracovia była wtedy w ekstraklasie, pół roku później z niej spadła. Czułeś wyrzuty sumienia, że ją zostawiłeś w potrzebie?
— Nie za bardzo. W ogóle to był przypadek, że tam zostałem. Przecież pojechałem do Stanów tylko na trzy miesiące, ale nieszczęśliwy wypadek spowodował, że musiałem zostać. Kontuzja była bowiem bardzo poważna, noga w gipsie była przez 7-8 miesięcy. Było to dla mnie przykre, nawet bolesne i zarazem niespodziewane.
— Co Cię skłoniło do tak dalekiego wojażu? Jakie towarzyszyły temu okoliczności?
— Szczerze Ci powiem, że po prostu chęć zarobienia w krótkim czasie ogromnych pieniędzy. Po trzech miesiącach miałem wrócić do Cracovii i podejrzewam, że by nie spadła z ekstraklasy. Z Chicago miałem jechać bodaj do Cleveland, na rozgrywki halowe. Ale przyjechałem o tydzień za późno, kontrakty były podpisane, dla nowego zawodnika już nie było miejsca. Powiedział mi to facet o nazwisku Kowalski, on miał mną kierować. To nie ja wpadłem na pomysł wyjazdu, zaproszenie przyszło z tamtej strony. Pomyślałem sobie: czemu nie?. Zwłaszcza że kwota 30 tysięcy dolarów wtedy bardzo przemawiała do wyobraźni. Niemniej wcale nie chciałem, aby straciła na tym Cracovia. Dograłem w niej do końca całą rundę jesienną, zagrałem 15 meczów, czyli komplet, „Pasy” wcale nie znajdowały się na pozycji spadkowej. Było mi przykro, gdy wyczytałem w gazetach, że taki Turecki zostawił Cracovię. Tymczasem nie zostawił, tylko wyjechał. A że stało się inaczej? Kto mógł przewidzieć aż tak fatalny splot okoliczności? Myślę o tym nieszczęśliwym wypadku.
— Dobiegałeś „30”, wciąż chciałeś być piłkarzem.
— Gdy o tym, że nie mogę zagrać w halówce dowiedzieli się moi koledzy z Nowego Jorku, rzucili hasło, bym tam pojechał. Powiedziano mi tam, że na tydzień załatwią mi robotę, aby przynajmniej choć trochę odrobić koszta wyjazdu. Miałem być pomocnikiem kierowcy, bo wiadomo: młody, silny, sprawny… No i na „dzień dobry” spadła mi na nogę lodówka ważąca dwa tysiące funtów. Kląłem jak szewc: po kiego diabła był ci ten Nowy Jork?!. Przecież po dwóch tygodniach wróciłbym do Polski i tyle. Nawet już miałem przebukowany bilet. Pierwszym błędem było, że w ogóle wyleciałem do Stanów. A drugi, że z Nowego Jorku zdecydowałem się wrócić do Chicago. A Nowy Jork byłby zdecydowanie lepszy. Była tam mocna drużyna Eagles Yonkers. Działał tam już nieżyjący Rysiek Adamiak, prezes dużej kompanii zabezpieczającej linie wysokiego napięcia przed drzewami. Za moim pośrednictwem w Yonkers znaleźli się Edek Oratowski ze Stali Mielec, bramkarz Cracovii Wacek Szczerba. Później przyjechali tam Jasiu Surowiec, Adaś Nawałka, Adaś Musiał, Henek Szymanowski i wszyscy byli wielce zadowoleni. Ekstra warunki do pracy, już nie mówiąc o stronie finansowej… Po tych 7-8 miesiącah leczenia wróciłem więc do Chicago, tymczasem w Nowym Jorku zrobiła się taka paka, że się w głowie nie mieści.
— W Stanach nikt nie da za darmo choćby centa. Cały czas byłeś zatrudniony w tej samej firmie. Jak ciężka była to praca?
— Zgadza się, ta firma zajmowała się renowacją turbin i wałów do turbin. Jakby mi ktoś wcześniej powiedział, że w Stanach będę coś takiego robił, to bym go powiesił. A stałem się przez te lata pracy naprawdę dobrym fachowcem. Naprawdę dobrym. To była praca jednozmianowa, za to firma hulała 24 godziny na dobę i przez 365 dni w roku. Luzik był rzadko kiedy, a praca ciężka i odpowiedzialna. Byłem po takim dniu pracy zmęczony, głównie psychicznie. Najpierw był stres związany z wykonywaniem całkiem nowego zawodu. Choć akurat bardzo pomogło mi ukończenie w Krakowie Pedagogicznej Szkoły Technicznej, gdzie był przedmiot obróbka skrawaniem. To jednak nie miało wiele wspólnego z rzeczywistością. Znalazłem się na pustyni, gdzie nie znajdziesz kropli wody. Wszystko duże, inne… No, ale coś za coś. Pamiętaj, że w Stanach za darmo są tylko dwie rzeczy: wschód i zachód słońca. I nic więcej.
— Z którymi krakowskimi piłkarzami spotykałeś się najczęściej?
— W tamtych czasach było ogromnie ciężko zdobyć paszport, jeszcze trudniej wizę do Stanów. Niemniej znalazła się tam grupa moich kolegów z Cracovii. Byli to m.in. Andrzej Wójtowicz, Rysiek Zamojdzik, Jasiu Duda, Tadek Piotrowski, Zbyszek Maczugowski, Józek Konieczny, Władek Drobny, Andrzej Mikołajczyk, Jurek Ankus, Staszek Zapalski czy Heniu Stroniarz. Widywałem się z „garbarzem” Andrzejem Deptuchem. Niektórzy jeszcze w Stanach czarowali techniką piłkarską. Ryśka, Józka i Jasia już nie ma wśród nas, za to uporał się z ciężką chorobą Zbyszek Maczugowski.
— Które kluby polonijne brylowały?
— Na pewno Eagles, sympatycznie było w Royal Wawel. Dużo dobrego zrobił Jasiu Siwiec. Polonia dopiero uczyła się piłki, która toczyła się obok wielkiego sportu. Stanowiła dodatek do codziennej gonitwy za chlebem, bo przecież to było najważniejsze.
— Pewnego dnia zostałeś sędzią piłkarskim.
— W sędziowanie na gruncie amerykańskim zaangażowałem się po drugim wyjeździe do Stanów w 1997. Powstały różne polskie ligi, na północy i południu Chicago i trzeba było zapewnić obsadę sędziowską. Ale zaczęło się jeszcze w Polsce, papiery sędziowskie miałem jeszcze w Cracovii. Dzięki Edkowi Iwańskiemu, Edkowi Janikowi, Mietkowi Wójcikowi zrobiono nam kurs sędziowski i kilku z nas go ukończyło. Po moim pierwszym powrocie do Polski, w latach 90., prowadziłem już trzecią ligę. Dostawałem najlepszych liniowych do współpracy. Wierchuszka sędziowska po obserwacjach stwierdziła, że „Łopata” jak najbardziej nadaje się do sędziowania. Doszło nawet do tego, że w ostatnim roku gdy jeszcze mieściłem się w limicie wieku niewiele zabrakło do awansu na sędziego II ligi. Rzutem na taśmę wyprzedził mnie Robert Gaszyński.
— Kiedyś w roli sędziego prowadziłeś trening noworoczny Cracovii.
— To było w 2013. Sędzia stąd, a przebywający w Stanach Irek Mierzejewski wpadł na pomysł, abyśmy w wiadomym celu „kopnęli się” do Krakowa. Słowo stało się ciałem i było to niesamowite przeżycie. Przecież tyle lat wybiegałem na noworoczny trening jako piłkarz…
— Także trzeba było być na premierze nowego stadionu, podczas meczu „Pasów” z Arką Gdynia. Dostałeś jakieś specjalne zaproszenie?
— Tak, od profesora Janusza Filipiaka. Obiekt czynił imponujące wrażenie, to cacko. Ja przez lata całe byłem przyzwyczajony do zupełnie innych warunków, w ogóle nie ma porównania. Stała się piękna rzecz, klub tak mi bliski i z tak wielkimi zasługami wreszcie doczekał się stadionu, którego zazdroszczą wszyscy. A za pół roku właśnie tu mistrzostwa Europy U21. Włącznie z meczem finałowym. Nie może być lepiej.
— W latach 90. było z Cracovią zupełnie inaczej, klub znalazł się w bardzo głębokim kryzysie. Jak daleko było od zgaszenia ostatniego światła?
— No, wiele razy paliła się ostatnia żarówka, a na kupno następnej już nie było kasy. Było naprawdę dramatycznie, wielekroć trzeba było dokonywać wyborów czy wcześniej płacić gaz, a może światło. Z pełną świadomością, że zaraz coś odetną… Mnóstwo determinacji wykazali wtedy Wiesław Bąkowski, Piotr Skalski, do codziennej pomocy miałem Marysię Maczugowską, która była kierowniczką administracji. Ze wszystkim były kosmiczne problemy, widmo zagłady ukochanego klubu co chwila zaglądało w oczy. To był istny koszmar. Żonglerka, naprawdę trzeba było być wirtuozem. I ogromna skala determinacji. Opatrzność jednak, i dobrzy ludzie, czuwali nad Cracovią.
— Edward Janik relatywnie niedawno przywiózł do Krakowa prosto z Chicago news, że powstała tam filia Rady Seniorów MZPN. Zostałeś jej sekretarzem.
— To niewątpliwie dobry pomysł z powołaniem tego chicagowskiego oddziału. Nowość na tamtejszym rynku. Zaangażowało się trochę byłych piłkarzy jak Rysiek Latawiec, Heniek Stroniarz czy Wojtek Laskowski. Nowe wyzwanie, aby sprawdzić się w nowej roli.
— Ale w ogóle nie wyglądasz na seniora. Nic się nie zmieniłeś. Ela z córką Małgosią dbają o Ciebie.
— Nie da się ukryć. Małgosia na moje pożegnanie z Chicago zaprosiła z osiemdziesiąt osób… Ale nie na wszystko godzę się, na przykład aby słodzić kawę mlekiem, albo brać „gingery” na rozjaśnienie umysłu. Ale gdzie mógłbym znaleźć tak kochaną „Matę Hari” jak Ela?
— Twoim katechetą był późniejszy ks. infułat Bronisław Fidelus. Ślub z Elą odbył się jesienią 1978 w Kościele Mariackim. Kibice Cracovii nie zawiedli również przy tej nadzwyczajnej okazji.
— To było dokładnie w sobotę 21 października. Pięć dni wcześniej papieżem został Karol Wojtyła. Formalności związane ze ślubem kościelnym załatwia się w parafii żony. Proboszcz w kościele Św. Mikołaja na Kopernika, ksiądz Stanisław Grodecki przeczuwał, że nam Polakom może wkrótce „grozić” cudowna niespodzianka. Na marginesie dodam, że przez wiele lat byłem ministrantem. A wracając do ślubu, do kościoła przyszli m.in. Olek Chomicz, Wojtek Marchewczyk i mnóstwo zagorzałych fanów Cracovii.
— Ostatnio też dostałeś potężne wsparcie podczas głosowania na „Jedenastkę 105-lecia MZPN”.
— To był szok, spadł na mnie ogromny splendor. Znaleźć się w tak doborowym towarzystwie… Już sama nominacja do grupy „55” stanowiła wielką przyjemność. A do tego jeszcze powołanie do „Jedenastki”… Wszystkim, którzy na mnie kliknęli z chęcią uścisnąłbym dłoń i postawiłbym piwo z sokiem. I pięknie podziękował. Z tym całkiem niespodziewanym wyborem dziwnie się czuję, zasługi konkurentów są nieporównywalnie większe. No, ale ja tego nie wybierałem. A wyniki konkursów zawsze mają to do siebie, że trzeba je przyjąć do wiadomości i uszanować.
— Przyszło Ci bronić honoru Cracovii, w tej drużynie „All Stars” jesteś jedynym „Pasiakiem”. Tak się złożyło, że na środku obrony wygrałeś rywalizację z Tadeuszem Parpanem, filarem Cracovii z lat 40. i 50. ubiegłego wieku. Miałeś okazję spotkać się z tym słynnym zawodnikiem?
— Niestety, nie było mi dane widzieć w akcji Pana Tadeusza, wiadomo, że był znakomitym zawodnikiem. Za to poznałem go jako działacza, który udzielał się w Cracovii. Wielka postać.
— Wiem od Andrzeja Mikołajczyka, Twego serdecznego przyjaciela i zarazem starszego kolegi z Cracovii, że przed Wigilią Bożego Narodzenia macie szalenie napięty kalendarz opłatkowych spotkań.
— Nie da się ukryć. Oldboje w kilku wersjach, Cracovia, Rada Seniorów… Trochę się tego uzbierało, ale najważniejsze, że będzie przyjemnie w tych ostatnich dniach przed Bożym Narodzeniem.
— Co będziesz robić po Nowym Roku?
— Na razie witam się z wszystkimi, a jak wiesz mam w Krakowie wielu znajomych.
— Wielu chciałoby, aby na afisz znów wróciła Cracovia.
— Nie da się ukryć, że myślę identycznie.
— Życzmy sobie dobrych Świąt. Dzięki za rozmowę.
JERZY CIERPIATKA
Hits: 411