Sprawa Marciniaka: nie do obrony

Nie będzie powtórki niemieckiego finału na Wembley. Do finału Ligi Mistrzów wprawdzie dotarła Borussia Dortmund, za to Bayern Monachium utknął na przedostatniej przeszkodzie. Oba miasta podobnie „kochają się”, co Madryt i Barcelona. Ta zresztą nie omieszkała przypiąć Realowi łatkę klubu, nad którym sędziowie wyjątkowo ochoczo otwierają parasol ochronny. Czy w słońcu czy w deszczu…

A do parasola zamiast metki jest obowiązkowo przypinany wytrych, aby następna droga do szczęścia obowiązkowo wiodła kuchennymi drzwiami. Gdyby pytać Bawarię czy podziela zdanie Katalonii, temat zapewne straciłby historyczny kontekst. Za to z pełną aprobatą byłaby przyjęta wersja odnosząca się do ostatniej środy. I raz jeszcze wzięcie pod zmasowany ostrzał tego kogoś, co to zdaniem strony pokrzywdzonej zawinił: Szymona Marciniaka.

Żeby nie było niedomówień: absolutnie uważam Marciniaka za arbitra słusznie elitarnego, ze światowego topu. Choć w grudniu roku 2022 lamentowała cała Francja, to w tamtej sytuacji nie miała racji. A raczej potwierdziła tezę, że czasem po prostu nie umie przegrywać. W tym wypadku finał mistrzostw świata z Argentyną. Teraz jednak Marciniaka obronić się nie da. Nawet gdyby Jan Tomaszewski jeszcze sto razy odmówił litanię za rzekomo fenomenalną postawę polskiego arbitra w Madrycie. Do głupot mówionych przez „Tomka” można się wprawdzie przyzwyczaić, wszak czyni tak już od kilku dekad, ale widać zachowuje wysoką formę, skoro wciąż potrafi człowieka wkurzyć. Bo Tomaszewski miałby rację, gdyby nie pewien „drobiazg”: że Marciniak zadziałał pochopnie i w ogóle źle akurat w ostatniej akcji meczu, który na tejże akcji wcale nie musiał się skończyć.

Przekleństwem Marciniaka w Madrycie wcale nie było to, że sędziował źle. Przeciwnie, w grze o ogromną stawkę czuł się jak zwykle przy takich okazjach. Czyli pewnie, z właściwą oceną często trudnych sytuacji, trzymając rękę na pulsie. I umiał zapanować nad emocjami, choćby w sytuacji bezpośrednio poprzedzającej gola na 2-1. Miał ofsajdową sygnalizację chorągiewką przy akcji Nacho – Rüdiger – Joselu, ale po mistrzowsku puścił grę. Z analizy VAR jednoznacznie wynikało, że w obu fazach akcji wszystko było OK. Zarówno Nacho wcale nie „spalił” Rüdigera, ani nie było ofsajdu przy poprzecznym zagraniu Rüdigera do Joselu, bo linię spalonego wyznaczała piłka. I właśnie do oceny takich sytuacji, jakże ważnych dla przebiegu meczu, VAR jest nie tylko przydatny, ale wręcz niezbędny. On właśnie po to powinien być stosowany.

Problem, i to kolosalny, tkwi jednak w tym, że przy ocenie sytuacji z golem Matthijsa de Ligta zastosowanie VAR było wykluczone. A ściślej: zostało przekreślone przez decyzję Marciniaka. On tę możliwość wykluczył, przerywając akcję Bayernu przedwcześnie. Zwróćmy uwagę: znów był sprowokowany sygnalizacją ofsajdu, ale teraz – w przeciwieństwie do poprzednio opisanej sytuacji – już nie poczekał, choć absolutnie powinien był. W takich przypadkach odpowiedzialność spoczywać będzie zawsze na arbitrze, nie liniowym asystencie, choć bez niego by nie doszło do całej afery. Słyszę w ostatnich godzinach, że wszystko było OK, że centymetrowy ofsajd Noussaira Mazraouiego istotnie miał miejsce. Aby na pewno? Bo jeszcze chwilę temu słychać było zupełnie inną wersję…

Ale tak w ogóle: co to ma do rzeczy? Przecież istotą problemu jest to, że Marciniak miał obowiązek czekania z gwizdkiem do końca akcji. A tego nie zrobił! I o to Thomasowie Tuchel i Müller oraz zdecydowana większość komentatorów chcieli Marciniaka „powiesić”. To uzasadnione pretensje. To przecież nikt inny jak Marciniak nie pozwolił sprawdzić na czyją korzyść powinna pójść ta weryfikacja mierzona na centymetry. Bagatela, na centymetry… Więc tym bardziej należało poddać tę akcję drobiazgowej kontroli. Aby nikt i do nikogo nie mógł mieć żadnych pretensji.

Między chwałą a niesławą przebiega w sporcie cholernie cienka granica. Mógł zebrać Marciniak znakomite recenzje. Był tego bardzo bliski, ale pokpił sprawę w ostatniej chwili. Bohaterem ujętym w spektakularne ramy mógł zostać Manuel Neuer. Bronił fenomenalnie i to powinien uwypuklić jego starszy kolega po fachu, Tomaszewski. Słusznie ktoś zauważył, że Neuer z Madrytu miał w sobie mnóstwo podobieństw do Olivera Kahna z Jokohamy. W finale mundialu 2002 bramka Kahna wydawała się być twierdzą nie do zdobycia dla Brazylii, aż nagle nadeszła pora na banalny błąd. Wypuszczenie piłki z rąk po strzale z pewnością do obrony, co dobitkowo wykorzystał Ronaldo. Neuer wpadł w pułapkę w podobnych okolicznościach, przy zaskakująco nieporadnej próbie zneutralizowania strzału Viniciusa. Z tego prezentu musiał skorzystać Joselu. Od razu rodzić się może kwestia: co się stało? Nic. Neuer po prostu popełnił koszmarny błąd w banalnej sytuacji. Jak każdy z nas, ludzi. A tego kiedy to nastąpi nie przewidzi nikt.

Z Marciniakiem sprawa wygląda bliźniaczo. I tyle…

JERZY CIERPIATKA

PS.
Wymaga oprotestowania jeszcze inna sprawa wiążąca się z meczem wywołującym tyle emocji. To zdumiewająco oryginalna wypowiedź Andrzeja Niedzielana, któremu z pozycji współkomentatora zabrakło w madryckiej kreacji Viniego Jr czegoś takiego jak finezja.

W związku z powyższym, też subiektywnie, już nie napiszę nic o braku klepek w mózgu. Zwłaszcza że kiedyś to już zrobiłem, w podobnej sytuacji sprzed wielu lat. Gdy ktoś zupełnie inny niż Niedzielan, ale też kształtujący opinię publiczną, oskarżył Marco van Bastena, że nie umie przyjmować piłki…

Kompetencje jurorów jak widać utrzymują się na niezmiennie wysokim poziomie.

Hits: 277

To top