Sztuka przegrywania

W pierwszych meczach fazy barażowej Ligi Mistrzów nie brakowało rzeczy dziwnych, a ciekawych. Wielbiciele doznań estetycznych w futbolu będą dyskutować komu przyznać dyplom za wykonanie roboty w połowie, bo przecież rewanże lada moment. Zatem czy na to zasłużył Weston McKennie z Juventusu za petardę odpaloną pod poprzeczkę bramki PSV Eindhoven? A może ten splendor winien spaść na Michaela Olise z monachijskiego Bayernu, oddany przez niego strzał też był przepiękny? Inni wskażą na kunszt Kyliana Mbappe przy przelobowaniu Edersona, choć zrobią to z dużą dozą ironii, skoro piekielnie precyzyjny Francuz trafił piłkę goleniem zamiast potraktować ją z buta.

Precyzja może również dotyczyć wypowiedzi. Jeden z komentatorów, który powinien znać futbol akurat z autopsji, wspomniał podczas meczu w Breście jak to Achraf Hakimi z PSG kontrolował akcję rozgrywaną na przedpolu własnej bramki, wybijając futbolówkę na korner. Dla speca jakoś nie miało specjalnego znaczenia, że zanim piłka opuściła murawę zdążyła trafić w słupek „świątyni”, którą Hakimi miał chronić… Więc o jakiej kontroli, do cholery, mówimy, a raczej bredzimy?!

U mnie akurat, cokolwiek na przekór, znalazł się w centrum uwagi zupełnie inny temat. Otóż niezmiernie rzadko interesuje nas los pokonanych. Wyszli na plac, przegrali, sprawa zamknięta… A światła reflektorów są skierowane na zwycięzców. Tak było, jest i będzie, taka jest natura rzeczy. Dla mnie jednak również istotny jest styl porażki. On także zawiera się w istocie sportu, choć nie dla każdego to interesujący temat. Szkoda, co świeżo stwierdzam po obejrzeniu meczu Celtiku Glasgow z Bayernem Monachium.

Faworyt dwumeczu od momentu losowania był oczywisty i nic w tej materii nie uległo zmianie. Bayern nie zawiódł – w całkowitym przeciwieństwie do bundesligowego hitu w Leverkusen – momentami grał w Glasgow świetnie i choć w futbolu niby nigdy nie można być pewnym czegokolwiek, to powinien w rewanżu przybić pieczęć na awansie do 1/8 finału? Całkiem prawdopodobne jest nawet, że w Monachium rozgromi Celtic w rozmiarach tak wysokich, jak w bieżącej edycji Champions League zdążyła to już uczynić Borussia Dortmund (7-1). Nie zmieni to jednak sytuacji, że Celtic już wygrał wielką sprawę. Bo pokazał dumę, jednocześnie dając lekcję na temat: jak przegrywać?

Otóż można przegrywać dumnie i pięknie. Pod warunkiem, że dało się z siebie wszystko (przepraszam za ten banał, niekiedy dający cwaniakom asumpt do wystawiania sobie taniego alibi). Ale Bayern, choć zdecydowanie silniejszy, to został postraszony już w pierwszych sekundach (słusznie anulowany gol dla gospodarzy), później skorzystał z sędziowskich wątpliwości przy analizowaniu sytuacji przy potencjalnym podyktowaniu karnego dla Celtiku), aż po stracie bramki kontaktowej musiał drżeć do sekund ostatnich, aby tę zaliczkę dowieźć do ostatniego gwizdka. I dlatego publika zdzierająca gardła na Parkhead wali nań drzwiami i oknami. Bo najważniejsze dla niej jest to, aby widzieć Celtic tak waleczny, jak obliguje go do tego coś, co zdarzyło się przed prawie sześciu dekadami. Kiedy graczy Celtiku okrzyknięto „Lwami Lizbony” (w nawiązaniu do barw klubowych w zielone poprzeczne pasy grającego na Estadio Nacional lizbońskiego Sportingu).

Niedawno obejrzałem sobie o „Lwach Lizbony” bardzo ciekawy film. Świetnie zrobiony dokument o sezonie 1966/67, w którym osiągnął Celtic sukces absolutnie największy w całej historii klubowej mierzonej od roku 1887. Z pokonaniem FC Zürich i FC Nantes nie było żadnych problemów, w dwumeczach z Vojvodiną Novi Sad i Duklą Praga (tak dobrze nam znaną z dramatycznych bojów przeciwko Górnikowi Zabrze) pojawiły się przeszkody. Zostały sforsowane, droga do wielkiego finału była otwarta. Oprócz Celtiku bilety do Lizbony wykupił mediolański Inter, ówczesny potentat na klubowym rynku. Drużyna mądra, wręcz przebiegła, o charakterze dla wielu, choć akurat nie dla mnie, wręcz parszywym. Inter był arcymistrzem pomysłu Helenio Herrery na osławione „catenaccio”, czyli tkwienia w głębokich okopach, skąd wyprowadzano śmiercionośne pociski.

Inter dysponował strategicznym geniuszem Herrery, „Wielkiego Maga”, a Celtic miał coś zupełnie innego. Oprócz Jocka Steina, też postaci wielkiej w areopagu trenerskich sław, która wiele lat później zmarła podczas meczu w Cardiff, gdzie prowadziła drużynę narodową. Szkoci jak nikt inny rozumieli co znaczy zwartość szeregów. Było im o tyle łatwo, że prawie wszyscy (oprócz Bobby’ego Lennoxa i Tommy’ego Gemmella) mieszkali po sąsiedzku i omal rzut beretem od własnego stadionu. Było oczywiste, że w tym samym kierunku (traktowanym dosłownie i w przenośni) szli razem.

Ten finał w Lizbonie oglądałem świeżo po procesji Bożego Ciała, 25 maja ’67 nosił taki właśnie świąteczny charakter. Ale akurat Celtikowi jakiekolwiek modły nie były zupełnie potrzebne. Zaczął źle, od błyskawicznej utraty gola z karnego, po faulu Jima Craiga na Renato Capellinim. Od tego jednak momentu bramkarz Ronnie Simpson był niemal całkowicie bezrobotny, interweniował tylko dwukrotnie. „Graliśmy źle, byliśmy zdecydowanie gorsi” – przyznał po latach Sandro Mazzola, to on wykorzystał „jedenastkę”. Surowy osąd fantastycznego piłkarza nie wziął się z powietrza. Statystyki były dla Interu druzgocące. 39 strzałów Celtiku, w tym dwie poprzeczki i miażdżąca przewaga w polu. Długo nie dawało to bramkowego efektu, aż wreszcie… Gemmell fantastycznie wypalił zza „16″ i było 1-1. A kilka minut przed ostatnim gwizdkiem Stevie Chalmers sprytnie zmienił kierunek strzału Bobby’ego Murdocha i – jakby to określił Jan Ciszewski – sprawiedliwości stało się zadość.

Zaiste, choć wynik 2-1 niby tego nie oddawał, prawie nigdy finały najważniejszego z europejskich pucharów nie miały aż tak jednostronnego przebiegu. Na pewno do tej samej kategorii można zaliczyć klęski zadawane przez AC Milan tak różniącym się rywalom jak Steaua Bukareszt i FC Barcelona. No, ale w obu wypadkach padał wynik 4-0, a nie niby świadczące o równowadze stron skromne 2-1…

Celtic nigdy później już nie sięgnął po tak okazałe trofeum. Ba, jeszcze pod wodzą Steina przegrał w połowie lat 70. w Krakowie pamiętny dwumecz z Wisłą. (Cokolwiek niezręcznie to przypominać chwilę po jej żenującym „występie” przeciwko Zniczowi Pruszków)… A grubo później po dublecie Kazka Kmiecika wziął górę nad Legią tylko dlatego, że ktoś w Warszawie nie dopilnował formalnych procedur. Od wielu lat jest Celtic bardziej średniakiem w klubowej hierarchii niż możnowładcą. A kiedy nawiąże do wyczynu „Lwów Lizbony”? Wygląda na to, że bardziej nigdy niż wkrótce. Ale nawet jeśli za moment poniesie klęskę w Monachium, bo na więcej nie pozwolą mu umiejętności, to już udowodnił, że z honorem umie przegrywać.

Wbrew pozorom to wartość bezcenna.

JERZY CIERPIATKA

Hits: 194

To top