W wieku 95 lat zakończył życiową drogę Tadeusz Olszański, dziennikarz z całą pewnością wybitny. Znakomicie znał się przede wszystkim na boksie. Pewnie teraz, gdzieś wysoko, raz jeszcze bierze na tapet szczegółową analizę wielkich pojedynków, które w radiowy sposób opisywał także jeszcze wtedy, gdy telewizja była w powijakach.
Choćby z Tokio ’64, gdzie usłyszał z ust szwedzkiej weteranki Herty Lindström wskazówkę bezcenną dla każdego żurnalisty z ambicjami. Aby zawsze robić to, względnie pytać o to, czego nie robią i o co nie pytają inni. I dostrzegać to, czego nie widzą pozostali. Stosowanie się do sugestii szwedzkiej koleżanki po fachu pozwoliło Olszańskiemu wywalczyć miejsce w elicie polskich dziennikarzy sportowych. Programowo dbał o to, aby stawiać problem, którego interpretację pozostawiał czytelnikom. Bo wierzył w ich intelekt, choć takie zawężenie kręgu odbiorców, bez wątpienia celowe, nie każdemu przypadało do gustu.
Specjalny wysłannik „Sztandaru Młodych” wypadł w Tokio doskonale, dotrzymując poziomu największych mocarzy olimpijskiego ringu. Jedyne, co się w tym dramaturgicznym porządku trochę nie zgadzało, to apogeum formy, które Olszańskiemu przypadło jeszcze na fazę półfinałową turnieju. No, ale wyjścia nie było, bo akurat wtedy skrzyżowali rękawice Rosjanin Wadim Jemieljanow i Amerykanin Joe Frazier. Dla nas, chłopaków z wywieszonymi językami biegających za gazetą do kiosku, błogosławieństwem było to, że obok ringu siedział Olszański. Pozwolę sobie niniejszym przypomnieć tę relację. Aby nie było wątpliwości, że ludzie pracujący kiedyś w branży umieli pisać…
„Są już na ringu. Potężni, o identycznych bicepsach, przy których bokserskie rękawice na pięściach wydają się jak wizytowe rękawiczki. Jemieljanow trzyma wysoko gardę, jest bardzo skupiony. Frazier – przeciwnie: rozluźniony, ręce dość nisko, jakby prowokował: „No, uderz pierwszy!”. Jemieljanow doskakuje błyskawicznie, bije całą serię, celnie, na punkt: lewy prosty na szczękę, natychmiast prawy sierp na szczękę, lewy sierp na żołądek i kończy akcję prawym podbródkowym, który podrywa Murzyna w górę. Zaraz padnie, bo po takiej serii nikt nie jest w stanie ustać. Dzieje się jednak coś innego. Lśniący czernią, wysmarowany kamforowym olejkiem Frazier, dosłownie zmienia kolor. Szarzeje. Jakby go ktoś oblał mlekiem. Jakże potwornie silne były to ciosy, jakże nieprawdopodobnie odporny jest Frazier, który trzyma się na nogach… Jemieljanow też stoi bez ruchu, jakby nogi wrosły mu w ziemię ze zdziwienia, że przeciwnik wytrzymał jego uderzenia. Pierwszy z tego sekundowego letargu budzi się Frazier i uderza jeden jedyny raz, prawym sierpem, nieco od dołu, w czubek brody. Jemieljanow teraz zmienia się na obliczu, czerwienieje, sinieje. Wpada w klincz. Obaj tak stoją chwilę, opierają się na sobie, potem odskakują i zaczyna się wymiana ciosów. Ale Jemieljanow jest już bez szans, zatacza się, młóci rękami. Frazier natomiast znów lśni czernią, bije krótkie sierpy, boksuje jak maszyna. Jemieljanow musi zaraz paść, nadludzkim wysiłkiem utrzymuje się na nogach, ale jest już bezwładnym workiem do bicia. Pada, podnosi się. Patrzę w narożnik, w którym siedzi – nie, właściwie leży na sięgających mu do piersi deskach ringu trener reprezentacji ZSRR Ogurienkow. Trzyma ręcznik przy ustach, pakuje go sobie w gardło, wpycha gwałtem, prawie pół ręcznika ma już wduszone, gdy jednym oswabadzającym ruchem wyrywa go z siebie i energicznym gestem, niczym biały sztandar, rzuca na ring…”
Telewizyjnej transmisji tej porywającej walki nie było, ale czy to aż taka strata?
Cenił wszechstronność, kochał postaci kreujące wielkie widowiska sportowe. Były poddawane ogromnym stresom, czasem wręcz niewyobrażalnym. Podczas następnej olimpiady, tej w Mexico City, Olszański znalazł następny frapujący temat. Na kanwie ultimatum, jakie postawił sobie meksykański pływak, Felipe Munoz. Że jeśli nie zdobędzie złotego medalu – popełni samobójstwo. Nie robił z tego tajemnicy, cały meksykański naród dokładnie wiedział o jaką stawkę toczy się gra. Na 50 metrów przed metą Munoz, zaledwie 17-letni chłopak, był dopiero czwarty. Ale ostatecznie wygrał, zdecydowanie coś więcej niż złoty medal… Zyskał olbrzymią popularność w świecie, więc w Polsce również. Dzięki jakże plastycznej opowieści Olszańskiego.
Pracował na kierowniczym stanowisku również w „Sportowcu”, akurat wówczas, kiedy ten wyśmienity tygodnik przeżywał w latach 70. ubiegłego wieku publicystyczny rozkwit. Nie ulega kwestii, że stojąc u boku Witolda Duńskiego Olszański wniósł w to dzieło znaczący wkład. Jest zresztą więcej niż pewne, że musiał mu odpowiadać profil pism, w których pracował. „Sztandar Młodych”, „Sportowiec”, „Polityka”… W tych wszystkich tytułach mądre słowa i zdania składające się na mądre teksty napisane w niebanalny sposób ceniono bardzo.
Podobnie jak w latach 80. w „Tempie” Ryszard Niemiec (a jednak…), również Tadeusz Olszański był apriorycznym przeciwnikiem uprawiania na łamach gazet monokultury piłkarskiej. Wiem, że w jeszcze przedwojennym Stanisławowie miał za kolegów dwie osoby znane później z futbolowej aktywności. Powiedział mi o tym znający sprawę z autopsji trener Aleksander Hradecki, tym drugim był Kazimierz Trampisz. Ale niewątpliwie fascynowały Olszańskiego kulisy bulwersującej sprawy pod tytułem „Dlaczego Węgrzy nie zostali w 1954 roku mistrzami świata?”. (W tym permanentnym podążaniu madziarskim tropem nie było zresztą żadnego przypadku, matka Olszańskiego była Węgierką).
Bodaj w 1971 roku, jakby w prezencie świątecznym, dostali czytelnicy „Sportu” kapitalny tekst, w którym gościnnie występujący na katowickich łamach Olszański chyba jako pierwszy w Polsce aż tak detalicznie odsłonił kulisy przegranego przez Madziarów niesamowitego finału z Niemcami na Wankdorf. To wtedy wyszło na jaw, że Sepp Herberger doskonale wiedział o planach taktycznych Gusztava Sebesa, bo Węgrzy lekkomyślnie zapomnieli, iż niemiecki defensor Jupp Posipal doskonale zna ich język. Matka Posipala była Węgierką…
W zasadzie nie znaliśmy się osobiście, raczej były to zdawkowe rozmowy przy kilku okazjach. A to w Budapeszcie po meczu Węgry – Polska, gdzie Olszańskiemu towarzyszył inny ekspert od sprawy „Made in Hungary”, Witold Wieromiej. Albo przy moim powrocie z angielskich finałów EURO ’96, gdy na Okęciu odbierał z lotniska wracającego z tego turnieju syna, Michała, również cenionego dziennikarza. Mimo to ośmielam się pożegnać dziennikarza z najwyższej półki. Jednocześnie na nią sięgam, bo dawno temu nabyłem w księgarni przy Wiślnej świetnie napisaną przez Akosa Kertesza książkę „Makra, czyli cena przegranej”. Tłumaczyć kto dokonał przekładu?
Tadeusz Olszański, wbrew tytułowi, akurat wygrał dla nas wielką sprawę. Wartość słowa, która w przeciwieństwie do Autora wielu znakomitych publikacji wcale nie przemija.
JERZY CIERPIATKA
Hits: 48