Cokolwiek zaskakująca, bo z pominięciem awizowanych faworytów castingu, nominacja Fernando Santosa na stanowisko selekcjonera reprezentacji skłania ku dokonaniu choćby pobieżnego przeglądu starych teczek personalnych. Co się w nich mieściło, jakie „haki” zawierały? Wykaz dotyczy przede wszystkim okresu powojennego i obejmuje tylko niektórych delikwentów naznaczonych PZPN-owską łaską.
Nieszczęściem Henryka Reymana, autentycznej persony o twardym kręgosłupie moralnym, była jego przeszłość oficera przedwojennego Wojska Polskiego. To wystarczyło, aby już za ludowej władzy zabrać pułkownikowi paszport, choć biało-czerwoni udawali się na wyjazd akurat do socjalistycznej Czechosłowacji. Reyman i tak miał sporo szczęścia, bo jednego z jego następców, Karola Bergtala, na długich siedem lat wtrącono do więzienia. Z kolei Zygmunt Alfus, też z powodów politycznych, znalazł się w gronie śląskich działaczy, których zdyskwalifikowano. Najpierw dożywotnio, ale mniej więcej w okresie Października ’56 ktoś wreszcie się opamiętał.
Tej trzeźwości spojrzenia niewątpliwie zabrakło nieco wcześniej, gdy również w futbolu rządziły stalinowskie przyzwyczajenia. W 1954 „opiekę” nad drużyną narodową na krótko roztoczył Węgier Andor Hajdú. Co przemawiało za jego wyborem? Pewnikiem narodowość i wypływający z tej przesłanki durnowaty wniosek, że każdy Madziar – niczym Gusztav Sebes – ma wszelakie tajniki futbolu w małym palcu. Hajdu zaistniał na cały jeden mecz i spakował manele. Głęboki oddech ulgi słychać było z Warszawy do Budapesztu, choć pewnikiem nie w odwrotnym kierunku…
Życie składa się również z incydentalnych zdarzeń. Rozszerzam więc wątek o obcych trenerów, którzy z funkcją selekcjonera mieli mało, albo nic wspólnego. Jeszcze przed wojną króciutko i wcale nie w roli wiodącej pojawiali się Węgrzy Imre Pozsonyi i Gyula Bíró oraz Niemiec Kurt Otto. Po wojnie znów nastała moda na Madziarów. István Szeder-Seidl miał na koncie współudział w jednym spotkaniu, Tivadar Király aż w trzech, wcześniej wspomniany Hajdú tylko w jednym. Zapomniałbym dodać, że misja Szeder-Seidla trwała niepełna osiem tygodni.
To zdecydowanie krócej od 15 miesięcy, jakie spędził w naszym kraju francuski trener olimpijczyków na Rzym ’60, Jean Prouff. Też tylko ktoś z boku. Prouff był przybyszem z Francji. Towarzyszyły temu nadzieje, że rzymskie wakacje kojarzyć się będą nie tylko z westchnieniami Barbary Sobottowej do Gregory’ego Pecka, ale i upragnionym medalem futbolistów. Misja Prouffa nie zakończyła się powodzeniem, mimo to nie stracił wysokich notowań u niektórych podopiecznych. Doskonałe zdanie o Prouffie zachował „wiślak” Władysław Kawula, co wyznał mi kiedyś w trakcie prywatnej pogawędki. A przecież jego akurat nie zabrał Prouff na igrzyska…
W pierwszej, powojennej dekadzie, przy reprezentacji krzątała się wcale liczna grupa polskich trenerów o uznanych nazwiskach. Ryszard Koncewicz, Michał Matyas, Tadeusz Foryś, Edward „Ewald” Cebula, Artur Woźniak… Postacią bez wątpienia najważniejszą był Koncewicz, pseudonim „Faja”. Podobnie jak wyjątkowo bezbarwny Czesław Krug, miał on jeszcze kilkakrotnie wracać na stare pozycje. Zresztą z różnym skutkiem. Potężny oręż Koncewicza (przez pewien okres podległego Wiesławowi Motoczyńskiemu) stanowiła wiedza teoretyczna, podobno o imponującym zakresie. W przeciwieństwie do Kazimierza Górskiego, który bezpośrednio zastąpił „Faję” w 1971, Koncewicza niestety zawodził nos. Czasem trafiał kulą w płot, niekiedy źle obierał taktykę. Skutek był taki, że drużyna z doskonałymi piłkarzami (Edward Szymkowiak, Edmund Zientara, Ernest Pohl, Lucjan Brychczy…) niestety rzadziej niż częściej wykorzystywała drzemiący potencjał.
Górski wprawdzie nie miał tych znakomitości do dyspozycji, ale szerokim frontem zaatakowała grupa m.in. rekrutująca się z zawodników, których Koncewicz już wcześniej miał do dyspozycji. Włodzimierz Lubański, Kazimierz Deyna, Robert Gadocha – eksplozja ich talentów nastąpiła właśnie pod okiem Górskiego. Ten zaś szeroko otworzył podwoje również dla przedstawicieli „Polski powiatowej”. Z tego przyjaznego potraktowania choćby Mielca (Jan Domarski, Henryk Kasperczak, Grzegorz Lato) czerpano dobro garściami.
Pan Kaziu w końcu odszedł, bo zdobycie srebrnego medalu na olimpiadzie w Montrealu okrzyknięto porażką… Dobrodusznego Górskiego zastąpił krzykacz i demagog, Jacek Gmoch. W epoce propagandy sukcesu czuł się szampańsko i pewnie przetrwałby do „Solidarności”, gdyby wcześniej nie spaprał roboty podczas mundialu w Argentynie. Charakterologicznie, a sądzę że i warsztatowo, Gmoch nie sięgał do pięt Ryszardowi Kuleszy. Ten zarówno w chwili nagłej dymisji, jak i wiele lat później – kiedy latem ’93 „cała Polska widziała…” – jak mało kto zdał egzamin z etyki.
Powtórzenia sukcesu Antoniego Piechniczka z „Espana ’82” może się doczekają dopiero następne generacje. Wypada im życzyć, aby jak najszybciej przeszły daleko dzisiejszych poglądów „Toniego”. Wojciech Łazarek wystartował od ustanowienia rekordu świata (21 graczy w towarzyskim spotkaniu z Koreą Północną), podparł to wyjazdowym podziałem punktów z Holandią, lecz i tak zapisze się w annałach futbolu absurdalnym grepsem o wygranych połowach ostatecznie przegranych meczów. Andrzej Strejlau mógł doprowadzić reprezentację do utęsknionych finałów mistrzostw Europy. Później niestety nie był w stanie wydusić z siebie, że Jan Furtok „pokonał” San Marino w naprawdę skandalicznych okolicznościach. Henryk Apostel miał wiele z Kruga, konkretnie nijakość (mimo remisu w Paryżu).
Janusz Wójcik, pod którego wodzą olimpijczycy zdobyli w 1992 w Barcelonie srebrny medal, potrzebował w ostatnich latach życia głównie zdrowia. Jerzy Engel dzięki awansowi do MŚ ’2002 pozwolił w końcu zapomnieć o szesnastu bardzo chudych latach. To samo niestety odnosiło się do gry drużyny Engela w finałach. Paweł Janas wprawdzie pojechał na niemieckie stadiony, ale bezpośrednio przed tym udowodnił ponad wszelką wątpliwość, że kilku zasłużonych piłkarzy ma w głębokim poważaniu. Leo Beenhakker przypomniał mimowolnie, iż dawno temu prowadził reprezentację Antoni Brzeżańczyk, który z autopsji poznał później tajniki holenderskiego futbolu. Nie wiem tylko, czy Brzeżańczyka zwalniano w równie żenujących okolicznościach, co Beenhakkera.
Franciszek Smuda z fatalną chwilą powołania go na selekcjonera wreszcie przestał pracować społecznie. Kontrakt opiewał na kwotę 45 tysięcy euro miesięcznie, co było stawką godziwą. Nawet w zderzeniu z astronomiczną wysokością tantiem wypłaconych Stefanowi Majewskiemu za w końcu tylko dwa artystyczne występy jego trupy komediantów. Niestety, w ślad za umową o pracę dla Smudy nie poszły utęsknione wyniki drużyny narodowej, polsko-ukraińskie finały EURO zakończyły się blamażem biało-czerwonych.
Korzyść z tego była jednak taka, że ze Smudą rozstano się, co programowo musiało być trafną decyzją. Wprawdzie kiepskiego wizerunku drużyny narodowej nie zdołał znacząco poprawić Waldemar Fornalik, ale uczynił to Adam Nawałka. Firmował pierwsze w historii zwycięstwo Polski nad Niemcami, na dodatek dotarł do strefy ćwierćfinałowej EURO ’2016. Ten sukces powinien być jednak jeszcze większy, przesłanki ku temu były konkretne. Za to udział w rosyjskim mundialu okazał się fiaskiem.
Jerzy Brzęczek zaprezentował się w swoim stylu, czyli nijako. Klamrą spinającą przeszło półroczny pobyt Paulo Sousy nad Wisłą była porażka z Węgrami, puentą – bulwersujące okoliczności zwinięcia manatków przez Portugalczyka. Głośno też było o niedawnym rozstaniu się z Czesławem Michniewiczem. Awansował do mundialu, w nim wyszedł z grupy, ale posady nie zachował. Czy słusznie? Należę do osób, które trenerom skazującym futbol na trwałe kalectwo nigdy nie udzielą glejtu na nietykalność.
Teraz wybrano Fernando Santosa, co spowodowało sięgnięcie przez niektórych po stały fragment gry. Że Polską reprezentację zbawić może wyłącznie Polak. Hm… Pisałem już dawno temu o bzdurze programowo tkwiącej w kurczowym trzymaniu się kryterium narodowościowego. Kandydat przede wszystkim powinien nadawać się do pełnienia tej funkcji. To wprawdzie nie daje żadnej gwarancji na sukces, bo nikt na świecie takowej rękojmi nie udzieli. Na pewno jednak nie wolno stawiać na nowych, ale koniecznie polskich nieudaczników, bo wówczas klęska będzie bankowa.
Co mamy teraz? Ano słychać starą śpiewkę w ustach tych samych śpiewaków. Wystarczy, aby jeden z nich zaintonował, a już rozlega się chór. Nie mając idealnego słuchu, dziarsko śpiewają bez nut. Zresztą nie umieją ich czytać, ani nawet nie zadali sobie żadnego trudu. Pieśń jest wzniosła, patriotyczna i pod tytułem „Nie rzucim ziemi…”.
Chodzi o kanon, że teraz też musiał być Polak, skoro reprezentacja odnosiła największe sukcesy pod wodzą polskich trenerów. W kontekście EURO też? Na pewno? Przecież Beenhakkera różniło od Smudy, że pierwszy w historii „narodowej” awans do finałów Leo wywalczył, a nie dostał w podarku, jak „Franz”. Trzeba było zagrać świetny mecz z Czechami i rewelacyjny z Portugalią. Dostarczył nam Smuda takiej satysfakcji? Choćby odrobiny takiej satysfakcji?
Najświeższe zatrudnienie Fernando Santosa wydaje się być decyzją rozsądną. Wybrano kandydata z dużym doświadczeniem, selekcjonera drużyny, która latem 2016 sięgnęła po europejski prymat. I na razie na tym trzeba introdukcję zakończyć. Angażowi towarzyszy bowiem szereg niewiadomych. Jedna z nich dotyczy umiejętności trzymania gardy i stopnia odporności Santosa na ciosy, które w chwilach niepowodzeń bankowo będą rozdawane również przez polskich „kolegów” po fachu.
Uczynią to oczywiście w trosce o dobro naszego futbolu.
JERZY CIERPIATKA
Hits: 11